W Polsce istnieje 45 tys. organizacji pozarządowych, rozmaitych stowarzyszeń i fundacji działających w obszarach kultury, opieki społecznej, ochrony zdrowia, ekologii. Te ruchy miały być fundamentem społeczeństwa obywatelskiego. A jak jest? Różnie. Po jednej stronie mamy znakomite przedsięwzięcia wsparte na bezinteresownej dobrej woli i talentach organizacyjnych (patrz „Owoce z drzewa brzoskwini”, s. 82). Po drugiej zaś – co najmniej trzy rodzaje wynaturzeń. Chora jest wciąż ogromna liczba fundacji. Wylano już hektolitry atramentu, by udowodnić, że w aureoli fundacyjnej działają przedsiębiorstwa rynkowe, bezpieczne przystanie dla polityków czasowo odstawionych na boczny tor (pozarządowe fundacje rządowe!); ostatnio pod ostrzałem jest terror „ekologów”, którzy za pieniądze odstępują od blokowania inwestycji. Swoistym wrzodem są fundacje przyszpitalne (co piąta organizacja pozarządowa w Polsce zajmuje się ochroną zdrowia). Minister zdrowia przyznał, że w istocie rzeczy jest to sposób na legalizację korupcji, ale wrzodu coś nie przecina.
Drugim schorzeniem jest marketingowe nastawienie fundatorów, donatorów, sponsorów. Byłoby naiwnością sądzić, że zamożne instytucje i osoby zawsze i wszędzie będą dzielić się swoim dostatkiem bez potrzeby rozgłosu i wdzięczności. Dziś jednak pozyskanie darowizny często polega na brutalnym, zimnym targu: damy tyle a tyle, ale w zamian wyeksponujecie nasze logo tyle i tyle razy, naszego szefa – tu i tu. Zatem nawet ludziom najlepszej, prospołecznej woli nie pozostaje nic innego, jak sięgać do samorządowej bądź rządowej kieszeni. Dla 77 proc. organizacji jest to jeśli nie jedyne, to najistotniejsze źródło pieniędzy.