Napisana przez Roberta Ludluma – klasyka gatunku określanego jako global conspiracy thriller – „Tożsamość Bourne’a jest już właściwie opowieścią klasyczną. Oto z Morza Śródziemnego rybacy wydobywają nafaszerowanego kulami mężczyznę. Ten stopniowo dochodzi do siebie, szkopuł w tym jednak, że skutkiem wypadku jest amnezja, która dotknęła naszego bohatera. Jedynym tropem jest wszczepiony w ciało mikrofilm z numerem konta w szwajcarskim banku. Tam z kolei znajduje się niemała sumka i kilka rozmaitych paszportów, które świadczą o tym, że nasz bohater imał się raczej ryzykownych zadań. A na domiar wszystkiego w Zurychu, a następnie w Paryżu, dokąd ucieka z przygodnie poznaną kobietą, ciągle ktoś próbuje go zabić.
Jeśli ktoś pamięta starszą, solenną i nudnawą wersję „Tożsamości Bourne’a” z Richardem Chamberlainem, to będzie raczej zaskoczony tym, co dzieje się w filmie Douga Limana. Otrzymaliśmy bowiem opowieść o agencie czasów „Matrixa”: zrezygnowano z przebrzmiałej, a tak ważnej w powieści postaci Carlosa i chyba uczyniono słusznie, bo terrorystyczny światek ma już innego bożka, wprowadzono natomiast osiągnięcia najnowszej techniki. Matta Damona osaczają nie tylko wrogowie z krwi i kości, ale także kamery, systemy nawigacji satelitarnej, aparatura do podsłuchu i komputerowe bazy danych wertowane w Langley – kwaterze CIA w Wirginii. Tu, inaczej niż w powieści czy poprzedniej ekranizacji, nie trzeba już gorączkowo biegać od jednej budki telefonicznej do drugiej, a rozsiani po Europie agenci (a przy okazji płatni mordercy) błyskawicznie otrzymują informacje o nowym zadaniu. Choć trzeba też przyznać, że taka adaptacja, stawiająca na tempo i akcję, sprawiła, że znikło kilka smaczków powieściowych.