Grzegorz Kołodko dokonał rzeczy niemożliwej – w projekcie budżetu na 2003 r. ograniczył dziurę budżetową do 38,7 mld zł, nie naruszając przy tym interesów żadnej z wpływowych grup karmionych przez państwo. Nic dziwnego, że szefem marketingu tak udanego propagandowo produktu postanowił uczynić siebie sam premier.
Z podanych wskaźników wszyscy powinni być zadowoleni. Emeryci i renciści (ponad 8 mln głosów), gdyż ich świadczenia mimo ogólnej mizerii wzrosną bardziej niż ceny. Pół miliona nauczycieli, którym w końcu odmrożono dawno obiecane podwyżki; więcej dostanie nawet aparat sprawiedliwości i policja. W sumie państwo wydać ma w przyszłym roku realnie, czyli po odliczeniu inflacji, aż o 2,2 proc. więcej niż w obecnym (miało być nie więcej niż 1 proc.; zasadę tę nazwano kotwicą Marka Belki).
Ludzie po raz kolejny uwierzyli, że jak rząd chce, to może – i dobry minister finansów naleje nawet z próżnego. Poprzednicy, z różnym skutkiem, starali się przykroić wydatki do możliwości budżetu. Kołodko odwrotnie – popracował przy dochodach. Oprócz zwiększonych podatków (rośnie PIT, natomiast mniej niż od lat zapowiadano obniżono podatek dochodowy od przedsiębiorstw) po stronie dochodów zapisał pozycje, których nie ma i niewiele wskazuje, że się pojawią: opłatę restrukturyzacyjną od oddłużanych przedsiębiorstw, wpływy z abolicji podatkowej, a przede wszystkim – większy wzrost produktu krajowego brutto. Nie 3,1 proc., jak prognozował Marek Belka, ale ambitniej – aż 3,5 proc. Nieważne, że analitycy zgodnym chórem twierdzą, że takie przyspieszenie jest mało prawdopodobne, a więc dochody te nie zostaną osiągnięte.
Pulą, której zgarnięcie ma zapewnić wirtualny budżet, jest udane referendum w sprawie wejścia do Unii. Musi się ono odbyć jak najszybciej, zanim się wyda, że piękny budżet to tylko opakowanie.