Koleżanka z rachuby podsuwa następne pytanie – co miałoby państwo, gdyby tę samą ziemię rozdało wtedy między 600, z grubsza licząc, pracowników upadającego PGR? Otóż państwo wtedy także nie miałoby nic, ale za to każdy z zatrudnionych ludzi miałby majątek, bo dostałby po około 1,4 tys. m kw. ziemi, która w tym miejscu – według zapewnień pana Maja – warta jest po 200 dol. za metr.
Była pracownica administracji chce być solidna oraz żeby nikt jej nie posądzał o oszołomstwo. Musi więc swoje obliczenia skorygować. Pamięta, że PGR Mysiadło – przechodząc w ręce pana Maja – miał długi, które on spłacił. Tylko że te długi państwo mogło spłacić samo, sprzedając już wtedy kawałek gruntu, choćby i pod hipermarkety, jak chce teraz zrobić pan Maj. Długów by nie było, a ludzie mieliby i tak sporo ponad tysiąc metrów na głowę. Jak wyliczy, że mogłaby dostać 200 tys. dol., to ją głowa boli.
Nie tylko dlatego, że wszystko to, czyli grunt o wartości 170 mln dol., państwo sprezentowało jednemu człowiekowi. Ale przede wszystkim, że ona – podobnie jak 500 innych osób – straciła pracę, nie może znaleźć nowej i do tej pory nie jest w stanie od pana Maja wyszarpać należnych jej poborów. Ci, którzy w Mysiadle pozostali, nie dostają pensji od kilku lat. Czasem rzuci jakiś ochłap: 100 czy 200 zł. Pracownica zaopatrzenia oraz była pracownica administracji chciałyby się też dowiedzieć, dlaczego żadna państwowa instytucja nie broni ich interesów?
Sąd wyznaczył termin
Była pracownica transportu złożyła w lipcu zeszłego roku pozew do sądu, żądając od Tomasza Maja wypłacenia zaległych poborów wraz z odsetkami, a także w proteście przeciwko bezprawnemu, jej zdaniem, zwolnieniu z pracy w trakcie urlopu. Należy jej się około 14 tys.