Kuba, komunistyczny skansen tuż u progu USA, irytuje Amerykanów w najwyższym stopniu i wystawia politykę Waszyngtonu na pośmiewisko. A przecież – jak słusznie zauważa dziennik emigracji kubańskiej na Florydzie „Miami Herald” – Waszyngton, od czasu zwycięstwa Castro, próbował już wszystkiego, by usunąć dyktatora: zastraszenia, bezpośredniej inwazji, mordu, embarga, propagandy, wsparcia opozycji antykomunistycznej, a czasem, niestety najrzadziej, nawet dyplomacji. Bez skutku. W 1998 r. przybył tam papież, ale oczekiwana rewolta duchowa też nie nastąpiła. Niedawna wizyta eksprezydenta Jimmy’ego Cartera tym bardziej nie przyniesie owoców, zwłaszcza że urzędujący prezydent George Bush nie chce naprawdę Kuby „rozmiękczyć” znosząc – najwyraźniej nieskuteczne – embargo handlowe. Dlaczego? Bo nieprzejednanymi zwolennikami embarga są twardogłowi emigranci kubańscy zamieszkujący Florydę. George Bush – pisze „Washingon Post” – wolałby raczej zagłodzić wyspę, niż poirytować Kubańczyków z Florydy, gdzie – jak pamiętamy – rozstrzygnęły się losy wyborów prezydenckich. Również brat prezydenta, Jeb, gubernator Florydy, staje do wyborów i liczy na reelekcję w listopadzie br.