Trzydzieści lat temu Konstanty Puzyna, ówczesny recenzent teatralny „Polityki”, wybrał się do Teatru Wielkiego na „Koronację Poppei”. I wrócił olśniony! Właśnie w operze odkrył wtedy nieoczekiwanie dwie pociągające – acz rozbieżne – drogi ku całkiem żywemu teatrowi. Ku dramatowi „nasiąkniętemu muzyką jak gąbka – ale nie samą muzyką i śpiewem, lecz fonicznym traktowaniem głosu, recitativem, perkusją bez muzyki, muzyką konkretną” – i ku formie statycznej, oratoryjnej „gdzie muzyka ma pełną przewagę, zaś teatr nie próbuje z muzyką rywalizować. Unosi ją tylko, wzlatującą, jak tancerz primabalerinę”. Grzebiąc w historii krytyk spostrzegł przy okazji, że niedoceniona opera przez pół XX wieku szła ścichapęk w pierwszym szeregu teatralnych awangard. Były więc dobre powody, żeby wedrzeć się na poletko Jerzego Waldorffa, ofiarowując muzykologowi w zamian wszystkie warszawskie premiery dramatyczne sezonu, w ciemno, do wyboru .„Nie przyjął, bestia – konstatował Puzyna ze smutkiem – coraz trudniej kogoś naciąć na warszawskie teatry!”.
Czy i dziś miłośnik świata widowisk, znużony szarością i – nierzadko – głuchotą sceny dramatycznej, mógłby obrócić oczy na teatr operowy, stamtąd oczekując ratunku?
W ramach Festiwalu Oper Współczesnych zaprezentowano trzy inscenizacje partytur napisanych na zamówienie Stefana Sutkowskiego: „Balthazara” Zygmunta Krauzego, „Antygonę” Zbigniewa Rudzińskiego i „Quo vadis” Bernadetty Matuszczak. O ich muzyce nie mnie się wypowiadać; brzmiała pięknie tak w głosach Olgi Pasiecznik, Jerzego Mahlera, Doroty Lachowicz i innych solistów, jak w orkiestrowym kanale. Jej harmonia nie tuszowała jednak ułomności innych komponentów widowiska, zwłaszcza librett, z których żadnego nie stworzył choć trochę doświadczony dramatopisarz.