– To jest rozbój na prostej drodze – skarżą się producenci jabłek. – Nam się płaci osiem groszy za kilogram, czyli grubo poniżej kosztów produkcji. A potem sprzedaje się je po 1,50–2,50 zł, co oznacza 18–30-krotne przebicie.
W punkcie skupu owoców Jana Dymowskiego w Kowiesach taśmociąg ładuje jabłka na ciężarówki od szóstej rano. Dymowski nie ma wagi, więc jabłka trzeba przywozić w klatkach, czyli skrzynkach, po 20 kg w każdej. Zawartość skrzynek wysypuje się na taśmociąg, gdy przyczepa i ciężarówka są pełne – mieści się na nich 14–15 ton – punkt skupu przerywa pracę. Transport jedzie do odległych o 25 km Skierniewic, do przetwórni Horteksu.
Grafsztynek inflancki
Dymowski skupuje po 8 gr wyłącznie jabłka przemysłowe, bo tylko takie bierze przetwórnia na koncentrat. Dzisiaj za 1 kg jabłek Dymowski dostanie w Horteksie 12–13 gr. No, ale wiezie przecież 15 t. 15 tys. pomnożyć przez – w najgorszym razie – 4 gr, to 600 zł. Po odjęciu za paliwo, amortyzację samochodu, prąd (razem nie więcej niż 100 zł) zostaje pięćset. Niezła dniówka. Jeszcze lepsza przy dwóch, trzech kursach.
Sławomir Błaszczyk z Lisnej (7 km od Kowies) przywiózł 2100 kg, za co dostanie 168 zł. Jabłka ma ładne, wykolorowane, mówi. Ale przy szosie z nimi nie stanie. Bo sprzeda 20 lub 50 kg, zarobi 20 lub 50 zł, ale trzeba stać cały dzień w huku. Do miasta też nie ma co jechać. Stanie się przy bazarze, cenę np. 1 zł za kilogram wystawi, to zaraz kupcy z pretensjami, że im się interes psuje, ceny zaniża. Może się też zdarzyć, jak jego sąsiadowi z Lisnej, że mu opony potną. W Warszawie przy ul. Banacha.