Na próżno urzędnicy Komisji Europejskiej dementują wiele z nich jako euromity. Na próżno tłumaczą, że te, które mitem nie są – na przykład zaliczenie marchwi do owoców – mają sens. Wprowadzają standardy chroniące w jednakowy sposób wszystkich unijnych konsumentów i umożliwiają znoszenie ukrytych barier wewnętrznych w handlu na jednolitym rynku. Często też stanowią zaporę przed zalewem tanich produktów spoza Unii i chronią rodzimych producentów. A jeśli nawet zasługują na krytykę, to wymyśliła je nie Komisja, lecz jakieś lobby i narodowi biurokraci z państw członkowskich. Mimo to utrwalają one wizerunek Unii jako starej, sklerotycznej ciotki, która zatruwa życie zwykłym ludziom i przedsiębiorcom. Może i jest bogata, ale bez szans w rywalizacji z wciąż młodą, krzepką Ameryką, w której panuje niczym nie skrępowana wolność.
W demaskowaniu brukselskich biurokratów przodują brytyjscy eurosceptycy. Co i rusz znajdują nowy przykład „bzdurnych, nikomu niepotrzebnych” przepisów. Pokaźną dokumentację można znaleźć na stronach internetowych Komisji Europejskiej, jej delegacji w Londynie i brytyjskiego MSZ. Od lat pracowicie gromadzą one euromity pojawiające się w prasie i w listach od obywateli, dementują je i wyjaśniają. Mimo to Brytyjczycy są jedynym unijnym społeczeństwem, w którym odsetek uczestników sondaży opinii publicznej nieufnie nastawionych do Unii bije na głowę odsetek darzących ją względnym zaufaniem.
„Prasa brytyjska wydaje się nie tyle opiniotwórcza co populistyczna – odzwierciedla to, co postrzega jako popularną opinię. To głęboko zakorzeniona podejrzliwość wobec wszystkiego co europejskie” – uważa profesor Jo Groebel, dyrektor generalny Europejskiego Instytutu Mediów w Düsseldorfie.