– Gryzą tę balladę już od kilku miesięcy. Trudne są kompozycje Zbyszka Namysłowskiego – mówi Jan Borkowski. Raz-dwa, i raz-dwa-trzy, zaczynają. Grają kilka taktów i Namysłowski odrywa rękę od saksofonu, żeby ich uciszyć. – Wchodzimy na 49 takt, ale gramy swingowo. Żeby był zdecydowany kontrast między tą ósemkową częścią a swingiem. Sekcja jak Count Basie. Big-band wchodzi dopiero na 49 takcie. Od 49 gramy bez powtórki, jeden chorus tylko... Stop!!!
– Nam wychodzi, tato, że swing jest już od 49 – mówi Jacek Namysłowski, syn Zbigniewa, puzon, lat dwadzieścia, student II roku Akademii Muzycznej w Katowicach.
Solo na saksofonie tenorowym gra Janusz Muniak, o kilka lat młodszy od Namysłowskiego. Początkowo, w latach 50., grał na skrzypcach, stopniowo zbliżał się do jazzu, do puzonu i do saksofonu. – Muzyka klasyczna – wspomina Jan Byrczek, wieloletni prezes Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego – nie dawała nam wolności, było w niej za wiele tabu. Jazz dawał wolność i radość tworzenia... Muniak grał ze wszystkimi. Teraz kilka razy w tygodniu występuje w klubie na Karmelickiej w Krakowie. Zawsze pogodny i rozbawiony, tworzy muzykę i atmosferę, stale trzyma w buzi jakiś ustnik, jak nie saksofon, to fajeczka, jak nie gra solówki, to nabija fajeczkę, trochę wciągnie dymu, trochę wydmucha muzyki i tak sobie żyje.
Zbigniew Namysłowski pojawił się w Hybrydach w 1956 r., jeszcze przed Październikiem. Był uczniem średniej szkoły muzycznej, grał na wiolonczeli. Jan Zylber (perkusja, zmarł w 1997 r.) i Jan Borkowski (Bogu dzięki, żyje, ale co to jest za życie bez „Trzech kwadransów jazzu”?), założyciele Hybryd, z wysokości swoich dwudziestu lat patrzyli z góry na Zbyszka i jego kolegów.