Tekst Marcina Króla pod brawurowym tytułem „Nie lecę na Pilcha” (Polityka 41) zawiera tezy zdumiewająco samobójcze. Niestety, nie jest to żadna świadoma konstrukcja, znany intelektualista jest obecnie w takiej fazie, że nie rozumie nawet moich felietonów. Niełatwo mi to ogłosić, ale jest to dowód upadku dosyć definitywnego. Usiłując mi przyprawić gębę damskiego boksera, Król kreuje się na obrońcę kobiet, co wychodzi mu umiarkowanie, główna jego teza, że ponieważ nie mam o czym pisać, piszę o Susan Sontag i Kindze Dunin, jest co najmniej nieostrożna, nie piszę o nich z braku laku ani z braku lepszego tematu.
W centrum mojego pisarstwa ja sam się znajduję, co tydzień zdaję w tym miejscu sprawę z moich doznań i duchowych przygód. Owszem, miewam przygody nikczemne. W felietonie o Sontag zdałem sprawę z mojej lektury jej wywiadu, była to lektura wroga, napisałem tekst wrogi, napisałem – obfity w przystające do tego gatunku szyderstwa – pamflet. Kilka linijek o Dunin było odpowiedzią na jej wrednie skonstruowaną zaczepkę, przypisanie jej romantycznej skłonności do mnie – wbrew infantylnym odczytaniom Króla – chwytem erystycznym. W ogóle Król broniący Dunin to jest widowisko humorystyczne: pogubiony broni cwanego.
Pisanie jadowite jest oczywistością mojego zawodu, pasuje do tego mój temperament, od czasu do czasu w poczuciu harmonii daję folgę własnym furiom, jest to zgodne z zasadami, w końcu określenia: felietonista wyważony, felietonista wyrozumiały, felietonista sprawiedliwy albo – nie daj Panie Boże – felietonista dobrotliwy to są określenia oksymoroniczne. Jakbym jął nadto wyważać obiektywne racje, musiałbym albo w ogóle zaniechać pisarstwa jadowitego, albo kunktatorsko opatrywać każdy agresywny wywód rozmaitymi zastrzeżeniami i przypisami, co byłoby absurdem.