Zaklinanie tygrysa zaczęło się zaraz po klapie referendum w czerwcu 2001 r. Przy kiepskiej frekwencji (niecałe 35 proc.) wygrali przeciwnicy ratyfikacji Nicei (za głosowało 46 proc., przeciw – 54 proc.). Wtedy poszło o irlandzką świętość – zasadę neutralności. – Neutralność zajmuje czcigodne miejsce w słowniku irlandzkiej polityki – tłumaczy komentator radia i telewizji publicznej RTE w Dublinie John Little – to kamień węgielny naszej polityki narodowej. Od powstania niepodległej Republiki Irlandzkiej po pierwszej wojnie światowej nie angażowaliśmy się nigdy w konflikty zbrojne. Tymczasem Nicea zapowiada wspólną unijną politykę bezpieczeństwa i obrony. Przeciwnicy traktatu uznali, że może to oznaczać wciągnięcie Irlandii w przyszłe konflikty międzynarodowe z udziałem UE.
Przed drugim referendum wyznaczonym na 19 października rząd premiera Bertiego Aherna obiecał, że Irlandia nie wejdzie do przyszłej euroarmii bez zgody narodu wyrażonej w osobnym referendum. Ale ani ta obietnica, ani wcześniejsze deklaracje polityczne unijnych gremiów, gwarantujące poszanowanie irlandzkiej neutralności, nie uspokoiły sceptyków.
I nie jest to bynajmniej jedyny powód dzielący społeczeństwo i polityków w Irlandii w sprawie traktatu z Nicei. Rok z okładem to przecież za mało, by rozwiać wątpliwości głosujących, nawet mimo o wiele lepiej zorganizowanej drugiej kampanii na TAK. Nadal więc równie dobrze zorganizowana kampania na NIE wbija ludziom do głowy, że Nicea osłabia pozycję małych krajów w przebudowanej dla rozszerzenia Unii Europejskiej.
Malutka Irlandia zyskała na członkostwie tak wiele, jak chyba żaden inny kraj przyjęty do Unii w ostatnich trzech dekadach. Z biedy i zacofania wybiła się w ciągu prawie 30 lat członkostwa na pozycję tygrysa, osiągając 23 tys.