Mój włoski przodek przybył do Galicji budując koleje żelazne w dawnym cesarstwie Habsburgów, do którego należały zarówno północne Włochy jak Małopolska przez Polaków zwana wschodnią. (Termin, którego dzisiaj na Ukrainie lepiej unikać, bo budzi podejrzenie o próbę zmiany granic). Kolej żelazna do Lwowa, zwanego z niemiecka Lemberg, a z włoska Leopoli, była najdalszym przyczółkiem komunikacyjnym wschodniej Europy, jako że Finlandia i Estonia wchodziły wówczas w skład cesarstwa rosyjskiego, a Szwecja i Norwegia kolei nie budowały.
Mój ojciec był inżynierem budowlanym, ale po swoich przodkach odziedziczył skłonność do pojazdów poruszających się po szynach. Przed wojną uczestniczył w budowie Dworca Głównego w Warszawie, a przez całe życie pasjonował się koleją podziemną, czyli metrem. A także – polskim odpowiednikiem S-Bahnu, czyli szybką koleją miejską (połączyła ona skutecznie Otwock z Żyrardowem i po wojnie zyskała przystanki śródmiejskie, z których do dzisiaj warszawiacy stosunkowo mało korzystają).
Legenda budowy prawdziwego metra błąkała się w moim domu w latach pięćdziesiątych i ojciec opowiadał o kurzawce i szybach na Pradze podczas pierwszych prac. Potem w czasach gomułkowskich wszystko stanęło (z oszczędności) i dopiero na stare lata doczekałem się metra, które wciąż mozolnie przebija się do mnie na Żoliborz i ponoć za dwa lata dotrze do placu Wilsona. W oczekiwaniu na pierwszy pociąg z pasją oglądam wszelkie metra, na które w świecie natrafię, i ostatnio zdarzyło mi się degustować (tak się chyba teraz mówi) wytworne metro w Bilbao. O wytworności świadczą śliczne szklane czapeczki nad wejściami projektu tego samego tytana architektury, który przyozdobił nową kopułą berliński parlament i potężnym biurowcem (w budowie) nasz plac przy Grobie Nieznanego Żołnierza.