Wpadła mi w ręce praca Pierre’a-Michela Bertranda „Histoire des gauchers”, czyli „Historia mańkutów”. Książka nie najlepiej napisana – chaotyczna i cokolwiek nazbyt emocjonalna, gdyż pan Bertrand sam jest mańkutem i najwyraźniej żywi z tego powodu jakoweś dziwne kompleksy, ale zawierająca sporo ciekawego materiału, a przede wszystkim przypominająca o paru prawdach dzisiaj jakby wstydliwie odłożonych do lamusa lub opatrzonych obraźliwą etykietą „postmodernizm”.
Jest rzeczą oczywistą, iż w naszej tradycji prawe lepsze jest od lewego. Po prawej stronie są prawo, prawość, prawidłowość, prawictwo; po lewej – lewizna, lewactwo, działanie na lewo etc. Nic lepiej z mańkutem wywodzącym się z włoskiego manca (lewa ręka), który wiąże się za pośrednictwem francuskiego manquer z mankiem czy mankamentem. Dlaczego tak się dzieje, choć Bertrand cytuje parę hipotez, nic mnie jako poststrukturalistę nie obchodzi. Po prostu kultura dokonała kiedyś, w przedźródłowych czasach, takiego wyboru. Jak łatwo się domyślić został on w pewnym momencie uświęcony przez Kościół, który mocny w objawienie wpisał go do „porządku naturalnego”. Żegnamy się więc i błogosławimy ręką prawą, dla której zarezerwowane jest też w liturgii wszystko co najświętsze. Z nieubłaganą konsekwencją działa natychmiast zasada opozycji. Można cytować setki przykładów zarządzeń i bulli eklezjastycznych potępiających leworęcznych, zakazujących pisania i malowania lewą ręką. Mańkuctwo ostatecznie pogrąża oskarżonego o czarownictwo, bywa częstym dowodem w procesach o herezje etc. Nie ma w tym nic dziwnego.
Ciekawsze natomiast, choć też nie zaskakujące, iż w sukurs objawieniu podąża z zapałem nauka.