Podejmując decyzję o wkroczeniu do Polski operatorzy multipleksów (sieci kin-kombajnów) spodziewali się, że nasz rynek filmowy będzie rósł co najmniej tak szybko jak w Anglii albo we Francji. Planowali otwarcie stu multipleksów z tysiącami ekranów. Zakładali, że statystyczny Polak zacznie chodzić do kina dwa, może trzy razy do roku (tyle wynosi średnia w innych krajach europejskich). Prognozy okazały się błędne.
Polski rynek kinowy został przeszacowany. Nie wzięto pod uwagę recesji, braku nawyku chodzenia do kina, zubożenia społeczeństwa. Od 1999 r., kiedy padł rekord frekwencyjny (sprzedano 26,5 mln biletów), panuje stagnacja. Polacy chodzą do kina rzadko, raz na dwa lata, i nic nie wskazuje, że w najbliższym czasie to się zmieni.
Zastanawiając się nad przyczynami tego zjawiska specjaliści zwracają uwagę, że w Polsce zaledwie 350 miast posiada własne kina (w sumie mamy ok. 800 kin i 1000 ekranów). Im większe miasto, tym lepsze pod względem filmowym osiąga wyniki. Mieszkaniec Trójmiasta chodzi do kina dwa razy częściej niż przeciętny Polak. Warszawiak – cztery razy, niewiele się różniąc od kinomana w zachodniej Europie. A na prowincji? W miejscowościach o liczbie ludności poniżej 50 tys. filmy są oglądane wyłącznie na wideo albo w telewizji, bo kin po prostu tam nie ma.
Koniec złudzeń
Operatorzy multipleksów nie zamierzali krzewić kultury w małych ośrodkach, tylko w największych aglomeracjach miejskich, licząc na szybki zysk. Wybierali lokalizacje w najruchliwszych miejscach w centrum albo w gigantycznych megastorach na obrzeżach dużych miast. Nie wiadomo też do końca, czy bardziej opłacalna była budowa multipleksu od podstaw, czy wynajmowanie powierzchni kinowej od właścicieli centrów handlowych. Zdaniem Artura Nowakowskiego, prezesa Kinepolis, budowa własnego multipleksu to proces o wiele droższy i bardzo skomplikowany, ale prowadzenie takiego kina jest bezpieczniejsze niż na wynajętej powierzchni.