Spóźniony miodowy miesiąc przeżywa prezydent George Bush. W zeszłym tygodniu odniósł dwa ogromne zwycięstwa. Najpierw jego republikanie zdobyli większość w obu izbach Kongresu. Wbrew historycznej prawidłowości, bo partia urzędującego prezydenta prawie nigdy nie wygrywa w USA wyborów w połowie jego pierwszej kadencji. Zaraz potem Rada Bezpieczeństwa uchwaliła jednomyślnie rezolucję o rozbrojeniu Iraku – najlepszą, jaką mógł wynegocjować rząd amerykański wobec niechęci świata do jego wojennych planów. Nikt, z Syrią włącznie, nawet nie wstrzymał się od głosu. Bez wygranej w wyborach sukces w ONZ może nie byłby aż tak wielki.
Przed wyborami wiatr sprzyjał demokratom. Gospodarka amerykańska kuleje, skandale w korporacjach podważyły zaufanie do wielkiego biznesu. Biały Dom skutecznie jednak odwrócił uwagę społeczeństwa od bezrobocia i Enronu – i skierował ją na Saddama Husajna. Demokraci ułatwili rządowi zadanie, bo nie mieli alternatywnego programu i bali się krytykować wojenne plany Busha. Prezydent zainwestował swój niemały polityczny kapitał – ponad 60-procentowe poparcie w sondażach – i przez tydzień przed wyborami jeździł po kraju agitując za republikańskimi kandydatami startującymi w wyrównanych wyścigach o głosy. Ryzyko się opłaciło – niemal wszyscy wsparci przez Busha politycy wygrali w swoich stanach i okręgach. Raz jeszcze okazało się, jak nie doceniono tego „przypadkowego prezydenta”, który dostał się do Białego Domu dzięki decyzji Sądu Najwyższego, chodzi w kowbojskich butach i przekręca obce wyrazy. Wyrafinowani Europejczycy nierozumiejący fenomenu jego popularności zapominają, że nie jest prezydentem Francji, tylko Ameryki. Może nie zauważyli także, że po 11 września wzrosły tam w cenie takie cechy, jakie posiada właśnie Bush – jasne rozeznanie dobra i zła, stanowczość i gotowość do ryzyka.