Kościół nauczający nie przepada za mistykami. W erze rozumu i nauki musi się liczyć ze sceptykami, którzy odrzucają zjawiska nadprzyrodzone, a ich kult uważają za relikt średniowiecza wystawiający Kościół na pośmiewisko. Z drugiej strony Kościół nie może lekceważyć głodu cudowności, występującego i dziś w rzeszach wiernych i to wcale nie tylko wśród ludzi biednych i niewykształconych. Głód taki pojawia się nierzadko i u ludzi spoza Kościoła, gdy spadają na nich ciężkie doświadczenia życiowe. Tak było w przypadku polskiego poety Aleksandra Wata, autora głośnego „Mojego wieku” – autobiograficznej rozmowy-rzeki z Czesławem Miłoszem.
Wat u Pio
Wat cierpiał na nieuleczalne potworne bóle głowy. Wiosną 1957 r. pojechał wraz z żoną do miasteczka San Giovanni Rotondo, gdzie od końca pierwszej wojny światowej aż do śmierci rezydował Padre Pio, już wtedy słynący z daru cudownych uzdrowień. „Jak strasznie cierpiał – wspomina Wat w „Moim wieku” – wystarczyło zobaczyć, gdy odprawiał, po piątej rano, długą cichą mszę w zatłoczonym kościółku, śród wrzawy i swarów dewotek, płaczu niemowląt – widać było tylko czubek głowy nad spiczasto zakończonym ornatem i tylko te ręce, w półrękawiczkach, z ciemnobrązowej, grubej, szorstkiej wełny, jak dziwne ptaki opędzały się co kilka chwil w chmarze much”. Padre Pio to na pewno święty – stwierdza polski pisarz na wiele lat przed oficjalną kanonizacją – jeden z tych, których znało każde stulecie, „świątek chłopski”.
Podziw miesza się jednak u Wata z odrazą: „Ale – poza mszą – jaka pycha, jaka pycha syna ubogiego wieśniaka, który poszedł w pany, w kondotiery Pana Jezusa! Sam widziałem w czasie trzygodzinnego tam pobytu, jak brutalnie wypchnął z rzędu klęczących do komunii młodego bitnika amerykańskiego” w dżinsach, z krzyżykiem na piersi, podśpiewującego jakieś własne religijne pieśni.