W marcu 1995 r. Elżbieta Isakiewicz napisała w „Gazecie Polskiej” o profesorze, że w jego wieku powinien już sobie ziółka parzyć, a nie zajmować się polityką zagraniczną. Więc gdy 12 lat później została w „Tygodniku” koleżanką redakcyjną profesora, ten, odsuwając się, poprosił tylko o wykreślenie swojego nazwiska z Zespołu w redakcyjnej stopce. Żegnając się po 50 latach współpracy prosił też, żeby z tej części historii Polski wykreślono go bez nadmiernego rozgłosu (co się w końcu nie udało).
Trzy tygodnie później śladem profesora poszli inni i Zespół w ogóle przestał istnieć. To wtedy spadkobiercy Jerzego Turowicza zauważyli, że to już nie jest ich gazeta.
– Jesteśmy bezradni i nie mamy na nic wpływu – mówi Józefa Hennelowa, która po 60 latach odchodziła z Zespołu pełna nadziei: – Ale duch Turowicza chyba nie uciekł. Tak samo jak Mietka Pszona, choć niektórzy w redakcji nie wiedzą dokładnie, kim on był.
Loża, salon, panteon
Niełatwo wytłumaczyć fenomen krakowskiego „Tygodnika Powszechnego”, który dziś jest tylko niskonakładowym katolickim pismem społeczno-kulturalnym, a był Instytucją, wyrocznią narodową, namiastką wolności i demokracji. Jedyną taką gazetą, od Władywostoku po Łabę, którą komuniści pozwalali drukować w demoludach. Atrapą opozycji demokratycznej, matką chrzestną KOR, SKS i Solidarności. Biogramami autorów „Tygodnika” można by wypełnić leksykon „Wielkich Polaków XX wieku”, zaczynając od Karola Wojtyły, a kończąc na nobliście Czesławie Miłoszu, Zbigniewie Herbercie i Leszku Kołakowskim.
Zespół „Tygodnika Powszechnego” był więc czymś między lożą honorową a panteonem narodowym. Do Zespołu nie można było ani się zapisać, ani wstąpić.