Katarzyna Janowska: – Maciej Prus, który był asystentem reżysera Kazimierza Dejmka, wspomina, że wszedł pan na scenę, rozejrzał się i zaczął mówić Improwizację tak, że wszystkim ciarki przeszły po plecach. Legenda czy prawda?
Gustaw Holoubek: – On ma taką legendę. Jeśli mogę się zwierzyć w tej sprawie, chciałbym powiedzieć, że byłem przygotowany dosyć solidnie do zagrania roli Konrada-Gustawa. Już kiedy zdawałem do szkoły teatralnej, miałem własne opracowanie tego tekstu. W każdym razie to, co się stało, przerosło wszelkie nasze oczekiwania. Na premierze kurtyna poszła w górę przy wypełnionej po brzegi publiczności, a Kazimierz Opaliński, który grał rolę Guślarza i kogoś w rodzaju spiritus movens całego spektaklu, rozpoczął od mickiewiczowskiej dedykacji poświęconej naszym patriotom skazanym na Sybir i rozpłakał się. Autentycznie się rozpłakał, nie mógł dokończyć tekstu. W tej atmosferze zaczęliśmy grać. Nerwy skoczyły o sto stopni w górę. Potem natknęliśmy się na zdumiewającą reakcję widowni. Właściwie każda kwestia, każde zdanie było kwitowane bardzo czytelną, nie noszącą żadnych znamion tajemnicy odpowiedzią ze strony publiczności. To był patriotyczny hołd nie tylko dla Mickiewicza, ale dla całej literatury polskiej.
W swojej książce wspomina pan, że wygłaszając Wielką Improwizację chyba jedyny raz w życiu miał pan wrażenie, że tekst niesie pana jak na skrzydłach, że dotknął pana anioł, że zatarła się granica między panem a widownią.
To prawda. Nigdy przedtem ani potem nie spotkało mnie coś takiego. Byliśmy niesieni siłą energii płynącej z widowni. Czuliśmy, że mamy przyzwolenie od widzów na wolną improwizację. Płynęliśmy po wierzchu tej fali, która nas niosła przez całą premierę i następne spektakle.