Dorota Szwarcman: – Kiedy pan postanowił zostać dyrygentem?
Łukasz Borowicz: – W szkole byłem skrzypkiem, chciałem grać na skrzypcach barokowych. Kiedyś mój wychowawca prof. Jerzy Bracisiewicz poprosił mnie, żebym zorganizował koncert klasowy i zadyrygował na nim Oktetem Mendelssohna. Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy po raz pierwszy stanąłem w roli dyrygenta przed publicznością. Tak już zostało.
Czyli to był przypadek.
Trochę tak. Jednak bardzo lubiłem też grać w orkiestrze. Na I roku studiów pojechałem na obóz orkiestrowy i nie przyznałem się, że studiuję dyrygenturę. Usiadłem w II skrzypcach w ostatnim pulpicie, pośrodku orkiestry, gdzie miałem absolutną pełnię brzmienia. Takie spojrzenie od środka, doświadczanie magii pojawiającej się w grupie ludzi, którzy coś wspólnie wykonują, jest fascynujące. W Wiedniu w Muzeum Herberta von Karajana wyświetlano film o tym, jak podczas dyrygowania reaguje jego organizm; mierzono mu puls, temperaturę. Okazało się, że zarówno na koncercie, jak potem podczas słuchania własnego nagrania, reagował tak samo. Wewnątrz orkiestry ta reakcja na muzykę potęguje się poprzez poczucie jedności. Jak już raz się w tym zasmakuje, to później człowiek marzy, żeby jak najczęściej tego doświadczać. Różni kompozytorzy niosą różne rodzaje emocji. Mahler i Szostakowicz są depresyjni, a energia tkwiąca w muzyce Wagnera wręcz mnie przeraża. Muzyka może być rzeczywiście używana jako pomocnik inżynierów dusz.
Czy będąc dyrygentem ma pan poczucie władzy, możliwości sterowania tą energią?
Nie da się nią sterować. Jeśli już się pojawi, podąża w swoim kierunku. Takie prawdziwe zapamiętanie poczułem w życiu może ze dwa razy. Leonard Bernstein powiedział, że aby dobrze dyrygować utworem, trzeba uwierzyć, że jest się jego kompozytorem.