Berlin otwiera sezon wielkich festiwali: prezentowane tu nowości dają pewne wyobrażenie o tym, jakie filmy będziemy oglądać w kinach w ciągu całego roku.
Pierwsze wrażenia są obiecujące. Przede wszystkim znowu pojawia się kino tzw. zaangażowane, w tym polityczne. To była niegdyś specjalność berlińskiego festiwalu, na którym spotykali się twórcy przybywający z obu stron wielkiego muru. Potem najwidoczniej uznano, że historia się skończyła, polityka nie jest już fotogeniczna, więc lepiej pokazywać widowiska wyprodukowane w Hongkongu. Okazało się jednak, że nowe gatunki kina komputerowo-rozrywkowego szybko się degenerują, przemieniając w autoparodię. Parę lat temu „Przyczajony tygrys, ukryty smok” Anga Lee był prawdziwym odkryciem, oczu nie można było oderwać od ekranu. Pokazana w tym roku „Obietnica”, gdzie efektów specjalnych, fruwających wojowników etc. było jeszcze więcej, to już tylko dobrze zaprojektowany wyrób komercyjny, chińska celuloidowa cepelia na eksport. Bracia Wachowscy zyskali nieśmiertelną sławę dzięki „Matrixowi”, ale „V jak vendetta”, pod którym złożyli swój podpis jako scenarzyści, niestety, nie przyniesie im chluby. Oparty na komiksowych nowelach (i chyba na Orwellu) obraz społeczeństwa przyszłości, sterroryzowanego przez faszystowski system, przeciw któremu staje groteskowy mściciel w masce, razi infantylizmem. Finałowa scena wysadzenia angielskiego parlamentu, wbrew zamierzeniom twórców, nie robi wcale dużego wrażenia, ponieważ dziś podobne emocje zapewniają nam relacje ze zdarzeń rzeczywistych. Antyutopie utrzymane w konwencji science fiction przegrywają z realnym obrazem zagrożeń.
Od dawna nie było w Berlinie tylu filmów poprzedzonych adnotacją „opowiadana historia jest autentyczna”.