Apologeta języka francuskiego, wielki pisarz Antoine de Rivarol, głosił: „Języki psują się i przemijają, bo idą za schyłkiem państwa”. Wybieramy przykład Francji dla wyrazistszej tezy, bo we Francji obrona, czy lepiej ochrona, języka ojczystego to z pewnością nie tyle dziedzina kultury, co misja polityczna, a nawet religia państwa. Już Franciszek I – w głośnym edykcie z 1539 r. – zobowiązał sądy i urzędy do posługiwania się francuskim zamiast łaciną – wszak kto ma język, ten ma władzę. Królowie i prezydenci trzymali się przez wieki tej samej zasady: „Poprzez politykę podatkową, archiwa, swego rodzaju »pamięć« państwa, a szczególnie poprzez język – państwo buduje swój autorytet, swe panowanie nad obywatelem francuskim”.
Okopami trwałej obrony języka we Francji są najpierw instytucje. To jeden z nielicznych krajów na świecie, który stworzył areopag, grono otoczone powszechnym szacunkiem – Akademię Francuską, a pierwszym oficjalnym zadaniem tego ciała jest opracowywanie słownika języka francuskiego. Akademicy, wśród nich najwybitniejsi pisarze, dotarli w swym trudzie dopiero do litery M. Dlaczego tak wolno?
– To równocześnie oswajanie i zawłaszczanie języka. Tak jak Ludwik XIV wychowywał szlachtę francuską, osadzając ją na swoim dworze w Wersalu, tak Akademia kultywuje język, oczyszczając go z regionalizmów, dialektów i składników niepożądanych – mówi Marc Nouschi, historyk i dyrektor Instytutu Francuskiego w Warszawie.
Nie sama Akademia, jest także teatr Comedie Française – z misją kultywowania języka w jego klasycznym wydaniu, z dbałością o dykcję i (archaiczne?) piękno, wykluczony tam jest bełkot. Elementem najistotniejszym jest oczywiście szkoła publiczna i armia.