Relacja Krzysztofa Sękielewskiego z Elbląga to opowieść o ziemi obiecanej. Bo obiecywano złote góry, a skończyło się na pracy w warunkach, jakie znamy z powieści Reymonta. Sękielewski, 40-letni technolog robót wykończeniowych, w czerwcu 2004 r. trafił do nowej firmy produkującej obudowy elektrowni wiatrowych. Miał zarabiać na rękę 1,5–2 tys. zł miesięcznie. Rzecz jasna legalnie, z ubezpieczeniem.
W pierwszym miesiącu za 230–270 godzin pracy ludzie dostali po 700–800 zł. Niektórzy odeszli zaraz po wypłacie. Inni myśleli: to początki, będzie lepiej. Przecież w Gdańsku, w Ostródzie takie firmy dobrze prosperują.
– Pracowało się nierzadko po 20 godzin dziennie, włącznie z sobotami, a w niedzielę czasami po 17–18 godzin – opowiada Gerard Bisewski z grupy montażowej. Bisewski uchodzi za rekordzistę, bo jak było spiętrzenie prac, to przez trzy dni i noce nie opuszczał zakładu. Aż zasłabł: – Tam była chemia, żywice, lakiery, kleje o odurzającym zapachu.
Według opinii biegłych, stosowane preparaty mogły powodować uszkodzenia płuc. A hala nie miała wentylacji. Gdy szlifowali, szklany pył fruwał w powietrzu. Jeden drugiego nie widział. Pracowali bez masek, bez rękawic, okularów ochronnych, w prywatnej odzieży, bez badań lekarskich. Tym, którzy dostali wysypki, mówiono: przejdzie. Nie było nawet najskromniejszej apteczki – z bandażem, plastrem, wodą utlenioną. Kto się skaleczył, to dezynfekował ranę acetonem, którego używali przy produkcji.
Wychodząc z domu nie wiedzieli, kiedy wrócą. Brali więc bochenek chleba albo dwa. Często pracowali od 7 rano do 1.00 lub 3.00 w nocy. A o 7.00 znów musieli być w robocie. Ci, którzy mieszkali dalej, robili łóżka z pianek używanych do wygłuszeń. I spali na podłodze w hali.