Może z okazji jubileuszu warto sięgnąć do źródeł tego sukcesu, do cyklu powieściowego Iana Fleminga, zapomnianego i zaćmionego przez tryumf ekranowy. Czy film odszedł od pierwotnego oryginału, a jeżeli tak, to jak daleko i dlaczego?
Fleming, skądinąd były autentyczny współpracownik wywiadu brytyjskiego, zaczął pisać w 1951 r. w pełnym klimacie zimnej wojny, co odbiło się na charakterze jego beletrystyki, następnie zneutralizowanym w wersji ekranowej. Zmarł w 1964 r., w wieku 56 lat; wydał trzynaście „bondów” (następne ekranizacje są już niezależną fabrykacją produkcyjną). Zdążył jeszcze zobaczyć dwa filmy ze swoim Bondem. Jego opinia: „Są bez porównania zabawniejsze niż moje powieści”. Wypowiedź znacząca, jak zaraz zobaczymy: kariera kinowa zmieniła postać Bonda. Cztery powieści Fleminga wyszły po polsku, ale minęły bez echa wobec blasku sensacji filmowej.
Można w nich znaleźć oryginalne ciekawostki. Na przykład, czy państwo wiedzą, że Blofeld, jeden z najbardziej groźnych przeciwników Bonda, z którym potyka się on aż przez trzy powieści („W służbie jej królewskiej mości”, „Thunderball”, „Żyje się tylko dwa razy”), jest naszym rodakiem? Wywiad angielski zwraca się do swojego ambasadora w Warszawie, by zażądał od konsula w Gdyni (gdzie nawiasem mówiąc nigdy nie było brytyjskiego konsulatu), by zebrał informacje o Blofeldzie, który urodził się w tym mieście. Bond sięga następnie do tych akt, ale stronice tyczące Blofelda zostały wyrwane (miał on wszędzie swoich...), została jedynie metryka jego dziadków, którzy nazywali się Ernest Stefan Blofeld i Elizabeth Lubomirskaya. W filmach nie ma o tym wzmianki.
Nie napomyka się w nich również o fakcie znacznie ważniejszym, decydującym dla charakterystyki Bonda, i który również tyczy naszej okolicy: tragicznej miłości Bonda do Polki.