Archiwum Polityki

Dyplomacja last minute

Brukselo, pamiętaj: gorsze zasady dla Polski dziś, to jutro większe kłopoty dla całej Unii

Odkąd prowadzimy negocjacje z Unią Europejską, wiadomo było, że najtrudniejsze sprawy zostają na koniec. I to jest właśnie ten moment. Do grudniowego szczytu Unii w Kopenhadze, który powinien formalnie zakończyć negocjacje, zostało ledwie trzy tygodnie. Rozpoczyna się gorączkowa dyplomacja „last minute”. Widać, że Polska, jako największy kraj wstępujący do Unii, zamierza w tej rozgrywce odegrać rolę wiodącą. Dowodem warszawskie spotkanie z udziałem 9 szefów rządów państw kandydujących (oraz przedstawiciela Cypru), trzech premierów unijnych (Wielkiej Brytanii, Grecji i Szwecji) i komisarza do spraw rozszerzenia Unii. Urzędnicy brukselscy twierdzą, że kandydaci raczej nie mogą liczyć na jakieś istotne zmiany proponowanych finansowych warunków rozszerzenia, ale próbować i naciskać trzeba do ostatniej chwili. Wspólne stanowisko krajów kandydujących tę siłę nacisku zwiększa. Ale, ogólnie rzecz biorąc, pozycja negocjacyjna dziesiątki kandydatów nie jest zbyt silna. W każdych negocjacjach ten ma gorszą sytuację, komu bardziej zależy na sfinalizowaniu transakcji. A to my ubiegamy się o przyjęcie do Unii i o unijne pieniądze. Oczywiście, można przywoływać (i teraz trzeba to robić szczególnie donośnie) wszelkie argumenty wskazujące, że i Unia robi na rozszerzeniu historyczny interes, ale – powiedzmy sobie szczerze – obywatele największych państw Piętnastki, zwłaszcza Francji i Niemiec, nie zostali przez swoich liderów przekonani o atrakcyjności rozszerzenia Unii i nasze głosy niewiele tu mogą zmienić. Zarzuty krajów kandydujących, że wielkie historyczne scalenie kontynentu zmienia się w jakąś żmudną operację biurokratyczno-buchalteryjną, są, rzecz jasna, zasadne, ale co zrobić, jeśli zachodnioeuropejscy podatnicy i wyborcy nie palą się do okazywania szczodrości?

Polityka 47.2002 (2377) z dnia 23.11.2002; Komentarze; s. 16
Reklama