Hymny narodowe powstały stosunkowo niedawno, tak samo jak i nowoczesne narody, zaledwie dwieście lat temu. Narodziły się z ducha wojny i etniczno-mocarstwowej egomanii, i wcale nie jest powiedziane, że przetrwają drugie tyle. Choć są pieśni dużo starsze, śpiewane na cześć władcy od tysiąca lat – jak japoński, czy przynajmniej od połowy XVIII w. – jak brytyjski „Boże, chroń króla”, kopiowane potem przez inne domy panujące „Boże cara chrani”. Są też szczegółowe opowieści o bohaterskich czynach twórcy państwa – hymn holenderski pochodzi z końca XVI w. i dokładnie opisuje, kogo i jak pokonał Wilhelm Orański. Ale i ta stara pieśń hymnem stała się bardzo późno, dopiero w 1932 r., i to niecała – z tasiemca piętnastu zwrotek wybrano pierwszą i szóstą, deklarację Wilhelma o miłości do ojczyzny i westchnienie do Boga, by pomógł wyrzucić z kraju Hiszpanów.
Wiele narodowych hymnów to zawołania wojenne. Gdyby miało się ziścić to wszystko, o co te nasze narody proszą najróżniejszych bogów i czego życzą swym wrogom, to niebawem powinniśmy się nawzajem wytłuc na tym najpiękniejszym ze światów. Ale nie wszystkie hymny są takie. Najstarszy – japoński, i najnowsze – estoński czy słoweński, dają pewne nadzieje, że nie zawsze w hymnach trzeba złorzeczyć wrogom, wydzierać sąsiadom terytoria. A przy okazji wmawiać sobie i światu, jak na przykład w hymnie kubańskim, że „umrzeć za ojczyznę znaczy żyć”, albo w haitańskim, iż „pięknie jest umrzeć za sztandar, za ojczyznę”, „śmierć, śmierć, śmierć”. Nic to nowego w dziejach, już Rzymianie opowiadali, że dulce et decorum est pro patria mori (słodko i pięknie jest umierać za ojczyznę).