Stronnictwo chciałoby wprowadzić podatek od 1 sierpnia br. na półtora roku. Przez pierwsze dwanaście miesięcy miałaby obowiązywać stawka 5-proc., naliczana od wartości importowanego towaru i należnego cła. W ostatnim półroczu zostałaby ona obniżona do 3 proc. Na podatku budżet zarobiłby w tym roku 4 mld zł, a w przyszłym 8 mld zł. Precyzja tych rachunków jest tyle imponująca co niewiarygodna choćby dlatego, że nie sposób dzisiaj wyszacować, na ile wprowadzenie podatku ograniczyłoby import, a więc płynące zeń do budżetu dochody.
Lansowany przez PSL projekt wprowadzenia podatku importowego już od początku tego roku napotkał zdecydowany i skuteczny opór SLD. Natomiast idea ta z pewnością bliska jest ugrupowaniom parlamentarnym żywiącym niezłomne przekonanie, że Unia Europejska uczyniła z Polski wyłącznie rynek zbytu dla swoich nadwyżek, co wyniszcza naszych producentów i rodzi bezrobocie. Ta głęboka wiara nie daje się złamać statystykom, które pokazują, że jak na kolonialny rynek zbytu nasz przywóz jest ciągle bardzo skromny. Z 1300 dolarami rocznego importu na jednego mieszkańca jesteśmy daleko w tyle za państwami UE, które rzekomo tylko węszą, gdzie by tu upchnąć swoje nadwyżki. We Francji import na jednego mieszkańca jest czterokrotnie wyższy niż w Polsce, a w Niemczech i w Wielkiej Brytanii czteroipółkrotnie większy. Austria wyprzedza nas w tej dziedzinie prawie siedmiokrotnie, Irlandia dziesięciokrotnie, a Belgia ponad dwanaście razy. Nawet w Czechach i na Węgrzech przywóz na mieszkańca jest 2,2 raza wyższy niż w Polsce.
Liczby nie kłamią
Ewentualnym wskazaniem dla wprowadzenia podatku importowego mógłby być lawinowy wzrost przywozu, jaki miał miejsce choćby w 1991 r. (o prawie 40 proc.) lub w 1996 r. (o prawie 30 proc.), pozostawiający daleko w tyle dynamikę eksportu.