Osobiście z partii zasiadających w naszym Sejmie największą niechęcią (a jest z czego wybierać) darzę Polskie Stronnictwo Ludowe. Jest to ugrupowanie, które dla stołków wejdzie w każdy sojusz i każdy układ bez względu na jego ideologiczne oblicze, personalia czy symboliczny wydźwięk. Raz Sojusz Lewicy Demokratycznej, za chwilę Prawo i Sprawiedliwość – a jaka to dla PSL różnica. Peeselowcom, przez uzurpację nazwy między innymi, udało się wmówić części społeczeństwa, iż są spadkobiercami PSL Stanisława Mikołajczyka, czyli mutatis mutandis Wincentego Witosa. W rzeczywistości są prostym przedłużeniem peerelowskiego ZSL (Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego), wiernego giermka PZPR, po którym też odziedziczyło cenną infrastrukturę, która do dzisiaj, choć już ledwo-ledwo, pozwala mu się utrzymać na powierzchni politycznego bagienka. Ale nie chodzi o to, żeby komukolwiek wymawiać korzenie. Jeszcze niedawno jednak słyszałem, jak prominentny poseł PSL twierdził, iż jego partia stanowi rozważną alternatywę dla awanturnictwa Samoobrony i stwarza gwarancję racjonalnej polityki gospodarczej i społecznej. Podczas dyskusji telewizyjnych posłowie PSL uwielbiali zawsze zajmować pozycje centralne, z ostentacyjną ironią traktując rozpalone bieguny, a przedstawicieli Samoobrony przede wszystkim. No i oto wybiła godzina prawdy. W chwili, kiedy to piszę, nie wiem jeszcze, czy zostało PSL koalicjantem Andrzeja Leppera, wszelako nagle, z godziny na godzinę, przestało w nim widzieć demagoga i populistę i uznało partnerstwo za możliwe i „ciekawe” (to cytat z Waldemara Pawlaka). Cóż, można i tak.
Sam Andrzej Lepper bardzo nie lubi, kiedy się go nazywa populistą. Obawiam się, że nie wie, przeciwko czemu protestuje.