W tamtych czasach nie było szalików, proporców, chorągwi; nie było ani ogromnych, rozwijanych wzdłuż całych trybun, transparentów, ani farb do malowania twarzy w wojenne barwy klubowe. W tamtych czasach rasowego kibica szło poznać po płaszczu ortalionowym, parasolu, gazecie w garści; i po – ma się rozumieć – szybkim, neurotycznym marszu. Mieszkaliśmy przy ulicy Filareckiej i kiedy pod oknami wynajmowanego przez ojca pokoju zaczynały sunąć tak rozpoznawalne cienie, znaczyło to, że powoli trzeba się zbierać. Powoli i bez pośpiechu, nie mieliśmy daleko – perspektywę, z tysiąca powodów, niebywałej uliczki Filareckiej zamykał stadion Cracovii.
W pierwszej prachwili byłem rozczarowany. Jako przybysz z Wisły i kibic tamtejszej – do dziś nigdy nie grającej wyżej niż w A klasie – drużyny byłem pewien, że im wyżej w ligowych hierarchiach, tym wyższe są nie tylko piłkarskie umiejętności, ale i parametry boisk. Innymi słowy byłem absolutnie pewien, że boisko w okręgówce jest większe od boiska A-klasowego, że w trzeciej lidze są znacznie od okręgowych większe bramki itd. Wizję ekstraklasy miałem całkowicie bezkarną: zdawało mi się, że po boiskach wielkości lotnisk biegają nadludzie; skrzydlaci w sensie ścisłym – tak wynikało z transmisji radiowych – bramkarze swobodnie fruwają pomiędzy rozstawionymi w odległości jakichś trzydziestu metrów słupkami, a poprzeczki są tak wysoko, że prawie nie widać ich z ziemi.
W pierwszej zatem chwili, jak zobaczyłem, że w sensie elementarnym wszystko jest takie samo jak w A klasie, musiałem być rozczarowany; ale moje rozczarowanie było i krótkie, i pouczające.