Marzenie o wielkiej karierze piłkarskiej trawiło mnie w dzieciństwie; przybierało rozmaite dalekosiężne postaci; wyobrażałem sobie, że gram w rozmaitych arcyważnych meczach, ale nigdy nie potrafiłem sobie wyobrazić, że gram na mistrzostwach świata. Nie dlatego, żeby to było dla moich fantazji za wysoko. Byłem cherlawym okularnikiem i z łatwością wyobrażałem sobie, jak kiwam jednego po drugim, wszystkich Brazylijczyków, jak ośmieszam ich bramkarza i ładuję im bramkę za bramką, ale za nic nie umiałem sobie wyobrazić, że Polska kiedykolwiek awansuje do finałów mistrzostw świata. Granie w innych barwach nie przychodziło mi do głowy, poza wszystkim już wtedy miałem małą ciekawość dla języków obcych.
Miałem 10 lat, mistrzostwa odbywały się w Chile, ale ta geograficzna egzotyczność nie miała znaczenia. Następny, w 1966 r., światowy turniej odbywał się nieporównanie bliżej, bo w Anglii, jednak i dla mnie, i dla polskich piłkarzy była to rzeczywistość równie egzotyczna i równie niedostępna. Za cztery lata Meksyk – szkoda gadać. Czysta mitologia. Czyste fantazmaty.
Mityczność mistrzostw świata wzmagała na dodatek jakaś kompletnie niewiarygodna klechda opowiadana przez sędziwych kibiców. Kiedyś, kiedyś bardzo dawno temu – bajali ci białowłosi starcy – kiedyś, jeszcze przed wielką wojną, kiedyś, w czasach tak przedpotopowych, że z ziem europejskich dopiero co cofnął się lodowiec, kiedyś przed wiekami, jeden jedyny raz tak się zdarzyło, że Polska grała na mistrzostwach świata! I jakby tej nieprawdopodobnej pointy było mało, następowała po niej opowieść o jakimś baśniowym meczu, który podobno – na jakimś prehistorycznym, chyba pod Troją, mundialu – Polska rozegrała z Brazylią.