Na Słowacji huczy, rozpadła się koalicja rządząca i rozpisano przedterminowe wybory. A wszystko przez ideologiczny konflikt wokół klauzuli sumienia, streszczony do pytania: „Czy lekarz ma prawo odmówić wykonania aborcji, jeśli sumienie mu na to nie pozwala?”. Rozpad koalicji był jednak tylko formalnością, bo gabinet od miesięcy i tak był mniejszościowy i działał od kryzysu do kryzysu. Taka była prawdziwa twarz rządu, który w międzynarodowej prasie, głównie gospodarczej, uchodził za wzór kompetencji i reformatorskiej determinacji. Koalicja powstała głównie po to, aby nie dopuścić do władzy populistów lewicowych, prawicowych, komunistycznych oraz nijakich. Dlatego od początku godziła narodowy konserwatyzm z partią węgierskiej mniejszości, liberalizm z katolicyzmem, etatyzm z radykalnym thatcheryzmem, a przede wszystkim – polityczny idealizm z wszechobecną korupcją. Premier Mikulasz Dzurinda nie tyle panował nad tą mieszaniną, co raczej w niej pływał, zanurzony po same uszy.
Do dziś nie wyjaśnił wiarygodnie zarzutów lewego sponsorowania partii, wykorzystywania służb specjalnych do walki z konkurencją czy – ostatnio – przyciągania posłów opozycji za pomocą stanowisk i pieniędzy. W stanie ciągłego rozkładu była i koalicja, i jej poszczególne partie.
Rozkład koalicji nie tylko nie jest więc czymś zaskakującym, przeciwnie: dziwi raczej, że rząd Dzurindy wytrzymał tak długo. A już szczególnie trudno zrozumieć, jak to przesiąknięte skandalami, skłócone towarzystwo potrafiło przez ten czas utrzymać parasol ochronny nad wyjątkowo uciążliwymi i niepopularnymi reformami. Zaaplikowano je społeczeństwu w pakiecie. Niemal jednocześnie wprowadzono częściową odpłatność za leczenie i leki, radykalne oszczędności w zapomogach i zasiłkach dla bezrobotnych, ograniczenia w chorobowym i urlopach, drakońską reformę podatkową, kompletną przebudowę systemu emerytalnego, a na dokładkę – nowe matury.