U nas dominuje prawica, rząd jest wierzący, prezes PiS zapowiada wspieranie (także finansowe) inicjatyw kościelnych, środki antykoncepcyjne nie są refundowane, bo „seks nie jest chorobą”, państwo wypłaca becikowe, a policja rozpędza paradę równości. W Hiszpanii rządzi lewica – Kościół traci przywileje, rząd nie płaci na tacę, państwo rozdaje za darmo pigułkę „dzień po”, małżeństwa homoseksualne mają prawo adopcji dzieci, a parlament zaostrza kary za przemoc w rodzinie.
Jak to jest możliwe, że bezbożne działania socjalistycznego rządu cieszą się poparciem większości? Dzieje się tak, ponieważ koniec dyktatury (1978 r.) oznaczał upadek autorytetów, w tym wszelkiej władzy i hierarchii – Kościoła, szkoły oraz rodziny. Okazało się, że zakazane owoce – w tym wolność i seks – są smaczne i niekoniecznie trujące. Ponadto spektakularne dziś przemiany kiełkowały w Hiszpanii jeszcze za życia generalissimusa. Socjaliści z premierem José Luisem Zapatero na czele nie inicjują więc zmian – oni je sankcjonują i przyspieszają.
Generał Franco pod koniec swoich rządów (zmarł w 1975 r.) godził się na otwarcie gospodarki, w tym na inwestycje zagraniczne, a co za tym idzie – musiał otwierać kraj. Wpuścił turystów zagranicznych i wypuścił Hiszpanów za granicę. Swoje zrobiła telewizja i Hollywood. Katolickie państwo wyznaniowe zostało gruntownie przewietrzone, przez otwarte drzwi i okna wtargnęło republikańskie i laickie powietrze zachodniej Europy wraz z kulturą made in USA.
„Pokolenie 1956–1968 pragnęło wolności od wszelkich autorytetów, eksperymentowało w dziedzinie stylu życia, odchodziło od tego co dozwolone w dziedzinie seksu, miłości, religii, przynależności związkowej, w polityce i w pracy zawodowej” – pisze Victor Perez-Diaz, jeden z najbardziej znanych socjologów hiszpańskich.