Dopinguje go Platforma Obywatelska, która ma w tej sprawie gotowy projekt ustawy. Jest więc o dwa kroki przed rządem, który – jak informuje Ministerstwo Finansów – w lutym ogłosi tezy kierunkowe, a w marcu pokaże projekt. PO proponuje, żeby tzw. I grupa podatkowa (mąż, żona, dzieci, wnuki, rodzeństwo, rodzice i dziadkowie) dziedzicząc po sobie nie musiała dzielić się z państwem.
Na razie obowiązuje (w złagodzonej formie) ustawa z 1983 r. Po śmierci najbliższej osoby podatek od spadków trzeba płacić, jeśli dziedziczymy więcej niż 9,7 tys. zł (szczegóły w ramce). Próg ustawiony jest nisko i niemal każdy powinien coś oddać fiskusowi. Przechodzony samochód wart jest zwykle więcej.
Internauci, którzy serio potraktowali zaproszenie ministra finansów do dyskusji o reformie systemu podatkowego, ustawę o podatku od spadków i darowizn nazywają podatkiem od śmierci. – Jak w takiej sytuacji można wymagać, by człowiek miał zapłacić 7 proc. podatku? – czytamy na stronie www.podatki.gov.pl. Pytanie, z czego? Z tych przeciętnych 2900 zł brutto? (rzeczywista średnia płaca jest niższa – przyp. red.). Dla wielu ludzi, zarabiających nawet lepiej niż przeciętnie, odziedziczenie skromnego domu z działką jest obciążeniem nie do udźwignięcia. Wartość takiej nieruchomości to dziś w Warszawie i okolicach co najmniej 500 tys. zł. Czyli podatek wyniesie 35 tys. zł. To więcej niż przeciętne roczne dochody brutto – oburza się internauta nieświadom, że jeszcze niedawno państwo odbierało nawet 40 proc. wartości spadku. I to już wtedy, gdy Polska stała się wolnorynkowa, a politycy ubolewali, że wykupią nas obcy, gdyż nie ma rodzimego kapitału.