I.
Zadziwiająca jest kariera, jaką w ostatnich czasach zrobiło pojęcie uzależnienia. Dawniej człowiek był po prostu pijakiem i nikomu nie przychodziło do głowy, żeby wytykać mu zależność. Wręcz odwrotnie, właściwie uważano, że pijak jest nadmiernie niezależny. Z niczym i nikim się nie liczy. Nie liczy się z napomnieniami proboszcza i teściowej, za nic ma oceny sąsiadów – a więc w ogóle opinię publiczną – co gorsza, czuje się niezależny od rozpaczy współmałżonka i płaczu dzieci. Kondycję osoby nadużywającej alkoholu widziano nie poprzez jej zależność od trunku, lecz przez jej niezależność od społecznych więzi. Dzisiaj jest inaczej. Podstawowym zagadnieniem stało się to, że człowiek nie jest wolny od zależności. Nawet rozpacz partnera nazywana jest współuzależnieniem. Ta zmiana perspektywy jest wielce znacząca i ona właściwie winna stać się przedmiotem analizy.
Obszar spraw zagarniętych przez pojęcie uzależnienia stopniowo się powiększał. Na początku dotyczył alkoholu i narkotyków, a także leków psychotropowych. Zależność rozumiana była przede wszystkim na poziomie biologicznym: organizm uzależnionego domagał się substancji, bez której zaczynał źle funkcjonować. Jednak stopniowo pojęcie uzależnienia zaczęło nabierać sensu psychologicznego. Było to efektem znamiennego spostrzeżenia. Okazało się, że po odstawieniu nadużywanych substancji – alkoholu, heroiny czy relanium – podstawowym problemem okazywał się być nie tyle brak fizjologiczny, którego objawy w postaci różnego rodzaju „głodów” udawało się dość skutecznie usuwać za pomocą leczenia farmakologicznego, lecz brak psychiczny. Po odtruciu organizmu wyleczeni wracali do swoich domów, rodzin, środowisk i odkrywali – z przerażeniem – że wszystko jest nie tak.