Pamięć detalu dociera do nas zwykle dopiero z oddalenia. W pierwszej chwili nasza uwaga skupia się na tym, co wydaje się najważniejsze. W logicznym porządku zdarzeń detale wracają jak sen, a więc rzeczywistość nielogiczna, ale właśnie przez to bliska twórczości artystycznej.
Zbieram się już do kolejnej podróży, tym razem do Australii, usilnie pakuję wszystko, co mi w ciągu trzech tygodni może się przydać w upale, kiedy będę pokazywał moje filmy wędrując od Perth do Brisbane (o Sydney czy Melbourne nie warto nawet wspominać, ponieważ będą po drodze).
Pakowanie jest szkołą wyobraźni. Śnieg za oknem, a tu trzeba przewidzieć chodzenie po pustyni i pływanie na koralowej rafie, a jednocześnie oderwany guzik i poplamiony sosem krawat (biały proszek zwany plamoznikiem wzbudził już raz wielki niepokój na lotnisku, ale było to w czasie, kiedy amerykański maniak wysyłał listami śmiertelne bakterie do swych ofiar). W chwilach bezmyślnego rozproszenia wracają w pamięci detale zauważone przed dwoma tygodniami.
Muzeum wyposażenia pekińskich pałaców cesarskich w Tajpei. Przedmioty i zbiory wywiezione po upadku cesarstwa przed interwencją japońską i uratowane na Tajwanie przed ferworem uczestników rewolucji kulturalnej.
Historia, która może przypominać powojenne losy Berlina, gdzie po wschodniej stronie pozostały na miejscu na Wyspie Muzeów wszystkie przedmioty ciężkie, których nie dało się wywieźć. Lekkie natomiast (jak głowa Nefretete) znalazły się na Zachodzie w muzeum w Charlottenburgu.
Pokonując barierę ustrojów można było osiągnąć syntezę i tak teraz dzieje się w Chinach. W Pekinie są pałace ogołocone z detali, a detale spoczywają na Tajwanie.