Strajku generalnego w górnictwie na razie nie będzie. Za to w kopalniach wszystko pozostaje bez zmian. Związkowcy wygrali, co było do wygrania, a rząd wycofał się z najistotniejszych punktów programu naprawczego. W przededniu rozmów minister gospodarki mówił, że gdyby zostały spełnione postulaty związkowców, nie wytrzymałby tego budżet, a następnego dnia jego zastępca po wycofaniu się z prac i podpisaniu kapitulanckiego porozumienia powiedział, że to sukces zdrowego rozsądku. Jeżeli sukcesem jest rejterada, to po co próbowano coś zmieniać?
Grudzień to dla rządu – szczególnie lewicowego – niebezpieczna pora. Powróciło znane z lat stanu wojennego pytanie: co będzie, jeżeli górnicy naprawdę przestaną fedrować? Czy w kraju zgaśnie światło, a w domach – na święta – powieje chłodem? Otóż jeśli do śląskich górników nie przyłączyliby się energetycy (a nie mają powodów) i kopalnie węgla brunatnego, jeżeli nie stanęłaby będąca na progu prywatyzacji najlepsza kopalnia Bogdanka (zaopatruje elektrownie w Połańcu i w Kozienicach) – to długo nie odczulibyśmy strajku. Na składach w elektrowniach leży 7 mln ton węgla. To wystarczy na blisko dwumiesięczną produkcję energii. Węglokoks, największy eksporter, ma w zapasie milion ton, które można wykorzystać w kraju. A ludzie palący węglem w piecach kupili go już na przełomie lata i jesieni, kiedy jest najtańszy.
Bilans jest prosty. W energetycznym szczycie zużywamy na dobę 23 tys. MWh (przy 31 tys. MWh mocy dyspozycyjnej), z tego około połowy trafia do systemu z elektrowni opalanych węglem brunatnym. Te elektrownie, choć najtańsze, mają ok. 40 proc. wolnych mocy, bo zasada jest taka, żeby wszystkim dawać równomierny dostęp do sieci. W tej sytuacji kopalnie węgla brunatnego wspaniale by zarobiły na strajku w górnictwie węgla kamiennego.