Skończył się czas politycznego lawirowania. W Kopenhadze klamka zapadła, warunki członkostwa są znane. Teraz trzeba powiedzieć wyraźnie – jesteśmy za, albo równie wyraźnie – jesteśmy przeciw.
W pierwszym rzędzie wszystkie oczy zwrócone są na PSL. Tadeusz Mazowiecki powiedział, że zmroziła go nieobecność wicepremiera Jarosława Kalinowskiego podczas konferencji prasowej premiera Leszka Millera, gdy ten oznajmiał, że warunki akcesji uzgodniono. Czyżby Kalinowski już się dystansował? Wicepremier pojawił się w Warszawie na własnej konferencji, gdzie dość nieśmiało uznał warunki za dobre, ale nie za sukces. Szkoda, że mając mocne karty w ręce Kalinowski nie przechodzi natychmiast do zdecydowanej ofensywy w swym ugrupowaniu. Ma teraz kolejną okazję, by policzyć zwolenników i wzmocnić swą pozycję. Jeżeli znów postawi na kunktatorstwo, może ją zmarnować, tak jak zmarnował wejście na dobrych warunkach do rządu, po uzyskaniu marnego wyniku wyborczego.
Na kilka dni przed kopenhaskim szczytem wicemarszałek Sejmu Janusz Wojciechowski, mający coraz większe aspiracje do kierowania Stronnictwem, ubolewał, że przed rolnikami nie stoi pytanie, ile zyskają, ale ile stracą, powtarzał frazesy, że na wejściu do Unii wygrają jedynie politycy, którzy już teraz zastanawiają się, kto pójdzie do Parlamentu Europejskiego (tak jakby można tam było ot tak sobie pójść, bez wyborów powszechnych w kraju). Jeżeli wicepremier nie narzuci swej partii innego tonu rozmowy o Unii, jeżeli w Stronnictwie zwycięży ten głęboki prowincjonalizm, nakazujący wyłącznie liczyć posady lub zazdrościć ich innym, to PSL nie stanie się istotnym elementem proeuropejskiego frontu, a Kalinowski i tak w swej partii przegra. Wśród ludowców od pewnego czasu widoczna jest chęć umycia rąk i powiedzenia: niech naród ocenia, my niczego nie podpowiadamy.