Tadeusz Różewicz, Kup kota w worku (work in progress), Biuro Literackie, Wrocław 2008, s. 106
Podczas pierwszej lektury tomu „Kup kota w worku” pomyślałem (parafrazując zamieszczony w nim wiersz o Mickiewiczu „mam żal do Ojca Adama”): „Różewicz jest dla mnie/Ojcem i Matką powojennej poezji polskiej/więc z szacunkiem i czcią/zwracam się do Rodzica/nie uchodzi Ojcze Tadeuszu/nie uchodzi wystawiać czytelnika/poezji/na taką próbę”. A próba jest teatralna (co nie znaczy, że oderwana od życia), bo prozy, sztuczki, wierszyki, wiersze i poematy, z których ta książka się składa, tworzą całość dramaturgiczną, spektakl z gazetą, telewizorem i Internetem w tle, będący opowieścią o przekopywaniu się poety do poezji i człowieka przez hałdy popkulturowego śmiecia, a zarazem o żegnaniu się z nią, o konieczności jej porzucenia. Trzy czwarte książki to parodia języka, jakim mówią do nas copywriterzy, gwiazdy, politycy, dziennikarze, autorzy blogów, „artyści”, „pisarze”, cudowne dzieci rodzimej prozy. Kilkadziesiąt stron kpiarskiej, tragikomicznej i, trzeba przyznać, męczącej logorei nie jest jednak świadectwem zgorzknienia czy nihilizmu. Różewicz patrzy temu światu w twarz i stara się go przeboleć. Pasja, z jaką używa kultury masowej w roli oręża przeciwko niej samej, sprawia, że należałoby wnikliwiej rozważyć kwestię (estetycznej) fascynacji poety tym, co niskie, puste, tandetne i trywialne. Gdyby potraktować popkulturę jako globalną kulturę ludową, rozgadane poematy Różewicza byłyby karykaturalnymi na miarę naszych czasów odpowiednikami „Ballad i romansów”.
A zatem: bombarduje nas autor kiczem przeciw kiczowi, tylko po co? Po to, by wzbudzić w nas pragnienie milczenia, pragnienie poezji, która „(.