Pociągiem jadą kilkadziesiąt godzin na najtańszych– twardych miejscach siedzących. Wysiadają na dworcu Pekin Główny, wymięci po męczącej podróży, ale w końcu są w raju. Pekin wita ich kuksańcami: ludzie rozpychają się łokciami, żeby wsiąść do metra. Oni ładują się do wagonów ze swoimi wielkimi torbami ze spranego dżinsu.
Pekińska komisja ds. populacji i planowania rodziny szacuje, że w stolicy pracuje 4,5 mln robotników migracyjnych, którzy przybywają tu z rozległych połaci Państwa Środka, przeważnie z biednych prowincji południowych. Oznacza to, że jedna czwarta mieszkańców 17-milionowego miasta to napływowa siła robocza, w tym robotników budowlanych jest około 2 mln. W całych Chinach to grupa licząca 200 mln osób: kelnerek, sprzątaczy, budowlańców, zawodów nie wymagających większych kwalifikacji. Mówi się o nich mingong, czyli popularny robotnik.
Mingong na rusztowaniach
42-letni Zhang Xin pochodzi z Syczuanu, gdzie czeka na niego żona i 12-letni syn. Robotę załatwił mu znajomy sąsiada z małej wioski koło Chengdu. Zhang jechał trochę w ciemno, ale wiedział, że w Pekinie uda mu się zarobić. Że ujrzy przyszłość i doświadczy tego, o czym trąbią rządowe media. Siedem lat temu zaczął pracować w Pekinie jako pomocnik nadzorcy dźwigu, teraz na rogu ulic Jianguolu (Budowy Kraju) i Dawanglu (Wielkich Perspektyw) robi to samo. Dokładnie u styku tych arterii, z których jedna ma po osiem pasów w każdą stronę, a druga (Dawanglu) po pięć, powstaje 43-piętrowy wieżowiec. Na szkielecie konstrukcji powiewają czerwone proporce z hasłem: „Potencjalne zagrożenie jest bardziej niebezpieczne od otwartego ognia”.
Na początku Zhang zarabiał 30 juanów dziennie (ok. 10 zł), teraz wyciąga dwa razy tyle. Czy to dużo? W knajpce dla biedniejszych pekińczyków, nieopodal budowy, baozi – mięsne pierożki na parze i ostra zupa z wieprzowiną kosztują równowartość 2 zł, ale tacy jak Zhang przeważnie stołują się taniej.