Przed rokiem wszyscy zgodzili się, że nowy parlament lepiej odzwierciedla poglądy panujące w społeczeństwie: w każdym państwie europejskim istnieją przecież partie radykalne, a poparcie dla nich sięga nawet 20 proc. Nasi radykałowie zmieścili się więc w granicach europejskich standardów. Badania socjologiczne systematycznie wykazywały, że istnieje (co najmniej paroprocentowy) elektorat skłonny poprzeć radykalne, narodowo-katolickie ugrupowanie; podobnie jak utrzymuje się stała podatność 5–10 proc. wyborców na hasła populistyczne. O ile jednak 15–20-proc. poparcie dla radykałów można było uznać za margines, to 1/3 głosów z ostatnich wyborów stwarza już nową jakość. Co się stało?
Wielkim przegranym wyborów okazał się Sojusz Lewicy Demokratycznej. To Sojusz utracił w ciągu roku największą liczbę wyborców i tak złego wyniku ugrupowanie nie miało od lat (niecałe 25 proc. poparcia w wyborach do sejmików wobec 41 proc. głosów w wyborach parlamentarnych). Rozpad elektoratu SLD utuczył przede wszystkim Samoobronę, ale także Ligę Polskich Rodzin. Ten proces socjologowie już nazwali: zwycięża ten, kto lepiej potrafi wyrazić nastroje społecznego niezadowolenia. Przez lata mistrzostwo w tej dziedzinie, zwłaszcza będąc w opozycji, osiągał Sojusz. Teraz ma niezłych naśladowców. Stopień odrzucenia głównej partii rządzącej (strata ponad 2 mln głosów) jest po roku zdecydowanie wyższy niż w przypadku AWS po roku rządów Jerzego Buzka, co ostatecznie udokumentowały bezpośrednie wybory prezydentów miast. Głosowanie przeciwko rządowi, przeciwko premierowi i odbijanie z rąk lewicy dotychczasowych jej twierdz stało się skutecznym zawołaniem wyborczym.
Partia jak każda inna?
Radykałowie tego roku nie zmarnowali, a inni im to zadanie ułatwili. Jeszcze przed wyborami parlamentarnymi z 2001 r.