W cieniu Adama Małysza w poprzednim sezonie zimowym Andrzej Laszczak i Damian Waniczek ze Szczyrku zdobyli Puchar Świata w saneczkarstwie na torach naturalnych. W obecnym chcą ten sukces powtórzyć i przy okazji zdobyć mistrzostwo świata i Europy!
Kto z nas nie jeździł na sankach? Kawałek polnej lub leśnej drogi na niewielkim wzniesieniu – i już można mieć tor naturalny. Dla wyczynowców należy go jednak trochę podszykować. W 1958 r. Polacy wywalczyli na mistrzostwach świata w Krynicy siedem z dziewięciu medali do zdobycia. Złoci medaliści w jedynkach – Maria Semczyszak i Jerzy Wojnar – noszeni byli na rękach jak dzisiaj Małysz. Psuć się zaczęło w latach 60., kiedy w obu państwach niemieckich zbudowano (na betonowych podłożach) pierwsze sztuczne tory. W lodowych rynnach, na sankach, których konstrukcje były tajemnicą wagi państwowej, i w wymyślnych kombinezonach zawody wygrywano (i wygrywa się!) różnicą liczoną w tysięcznych częściach sekundy. Samych zawodników widać tylko na starcie, mecie i podium. Od 1964 r. takie saneczkarstwo stało się dyscypliną olimpijską; naturalne sanki odeszły w cień.
Polski nie stać było na sztuczny lodowy tor, więc sanki zaczęły u nas podupadać. – Jeździliśmy, ale już bez większych sukcesów – wspomina Józef Laszczak, ojciec Andrzeja, sam niegdyś zawodnik, a dziś jeden z autorów odrodzenia naturalnego saneczkarstwa.
Pierwsi do saneczkarskich źródeł zaczęli wracać Austriacy, Włosi i Szwajcarzy – poczuli się zdegustowani niezwykle kosztowną niemiecko-niemiecką rywalizacją, której przebieg ledwo można było uchwycić za pomocą kamer. Takie wyścigi zaczęły nudzić także kibiców. Powrót do natury rozpoczęli również Polacy. Jeden z pierwszych torów z prawdziwego zdarzenia powstał w Szczyrku.