Kiedy nowo mianowany warszawski metropolita przyznał się do współpracy z SB, czeska telewizja publiczna poświęciła temu wydarzeniu cały wieczorny program publicystyczny „Wydarzenia”. Na żywo starli się w nim dziennikarz tygodnika „Lidove Noviny” Bob Fliedr oraz prymas kardynał Mirosław Vlk. Tamtejszy prymas ma bowiem – trudny w Polsce do wyobrażenia – zwyczaj osobistego udziału w publicznych debatach, a co za tym idzie wystawiania się na ataki. Trzeba mu przyznać, że zawsze wie, co powiedzieć, i nigdy nie traci spokoju i cierpliwości. Kiedy prowadząca program dziennikarka telewizyjna po raz kolejny przerwała mu w pół zdania i zwróciła uwagę, że może by było lepiej „poszperać w waszych archiwach”, kardynał z uśmiechem spytał: „Jakich archiwach?”. A potem wyjaśnił, podobnie jak robił to dziesiątki razy wcześniej: że przecież esbecy swoich teczek nie trzymali w archiwach kościelnych, a Kościół dopiero od niedawna ma dość ograniczony dostęp do archiwów państwowych, w tym esbeckich.
Prawda jest bowiem taka, że i w Czechach, i na Słowacji Kościoły borykają się z przeszłością, improwizując, podobnie jak u nas. Wokół czeskiej lustracji, uchwalonej już na początku lat 90., trwa niemal ogólnonarodowy konsens: „za” są wszyscy od prawicy do lewicy, poza ortodoksyjnymi komunistami, których w tej sprawie nikt nie bierze pod uwagę. Kwestia ta jest uważana za oczywistą i samej zasady od lat 90. nikt nie podważa. Kłopot w tym, że lustracja dotyczyła tylko państwowych urzędników i Kościół nie miał praktycznie sposobu na sprawdzanie czegokolwiek w archiwach. W dodatku lustracja Kościoła obchodzi Czechów tak samo jak wszystko, co jest związane z Kościołem, czyli prawie wcale: katolicy to około 20-proc.