Pewnego dnia do Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego w Londynie przyszedł Anglik. Jeden z tych, których nikt nie dostrzega w tłumie. Szary, niepozorny mężczyzna dobrze po trzydziestce. Chciał dowiedzieć się czegoś o Polsce – postanowił bowiem, że pojedzie tam, by uczyć angielskiego. Skończył studia, dorywczo uczył cudzoziemców języka, ale od wielu miesięcy był bezrobotny. Planował zacząć karierę tam, gdzie czułby się potrzebny. Jego wybór padł na Polskę, bo w Londynie spotykał tłumy Polaków i znał ich kłopoty z językiem.
Takich jak on jest więcej. Samotni mężczyźni w średnim wieku, bez specjalnych osiągnięć zawodowych, prześcigani w każdej dziedzinie życia przez swe bardziej przedsiębiorcze rodaczki. Właśnie w Polsce znajdują miejsce dla siebie – stają się nagle atrakcyjni, nawet dla takich pięknych młodych dziewcząt, o jakich na robotniczym londyńskim East Endzie mogliby tylko pomarzyć. W czym tkwi ich urok?
Odpowiedź jest prosta: są Anglikami i mówią językiem, którego znajomość we współczesnym świecie jest przepustką do lepszej przyszłości. Wiele z polskich dziewcząt patrzy w przypadkowo poznanych Martinów czy Kenów jak w obrazek. Mężczyźni roztaczają przed nimi uroki Londynu. A one chłoną każde ich słowo świadome, że na prywatne konwersacje z native speakerem musiałyby wydać majątek. Czasami Anglicy otwarcie przyznają, że jadą do Polski, ponieważ „wspaniale się tam czują i zazwyczaj są otoczeni wianuszkiem pięknych kobiet”.
Szukający w Polsce szczęścia playboye z East Endu
to tylko znikoma część mieszkańców Wielkiej Brytanii, którzy odwiedzają nasz kraj. Przez wiele lat liczba brytyjskich turystów utrzymywała się na stałym poziomie, między 200 a 240 tys. rocznie. W 2005 r. zanotowano gwałtowny skok – 345 tys.