Dla mnie miniony rok zaczynał się bardzo spokojnie – i nic jeszcze nie wskazywało na jego ekscentryczny charakter. Opuściłam kraj na początku stycznia i odtąd wiadomości dochodziły do mnie tylko z daleka – rzadkimi telefonami, pospiesznymi e-mailami, esemesami.
Ostra zima
Najpierw były wieści o strasznych mrozach i zamarzających ludziach. Minus dwadzieścia siedem – czytałam w internetowych gazetach, a ekran komputera stał na tle okna, za którym dojrzewały mandarynki.
Oprócz wszystkich innych niedogodności bycia Polakiem jest też i ta, że jest nas pełno wszędzie; trudno więc uciec. Staliśmy się Latającymi Holendrami współczesnego świata. Rodaczką okaże się pokojówka w hotelu, rodakiem – sprzedawca w sklepie, współpasażer w pociągu, robotnik malujący elewacje budynku naprawdę na końcu świata, steward na promie, bogaty turysta w Nepalu obwieszony drogim sprzętem fotograficznym, każdy. A spotkać rodaka na obczyźnie to uczucie podobne do zostania przyłapanym na nieprzyzwoitych gierkach, na jakiejś dziecinnej, dawno zapomnianej zabawie w lekarza – która i wciąga, i daje przyjemności, lecz z jakiegoś względu wydaje się wstydliwa. Zastanawiam się, dlaczego. Dlaczego nie padamy sobie z radością w ramiona, lecz obchodzimy siebie wkoło nieufnie – „O, to pan też?”. Wymieniamy kilka zdań, a potem z ulgą ewakuujemy się w przeciwne strony. Uciekamy od siebie? Próbujemy zbudować sobie jakąś inną wersję siebie poza najprostszym układem odniesienia, jakim jest własny kraj, poza najnowszą historią pełną klęsk i rozczarowań? Może mamy jakiś wstydliwy narodowy sekret? Trup w szafie, którego mdlący zapaszek dochodzi nawet do najdalszych zakątków świata? Skąd się bierze ta niechętna zażyłość, to rzucenie na siebie okiem, zesztywnienie i dystyngowany krok do tyłu?