Najpierw go słyszałem w Wolnej Europie. Potem czytałem w paryskiej „Kulturze” i czasem (bo trudno było dotrzeć) w „International Herald Tribune”. Wreszcie stałem się jego wiernym czytelnikiem, gdy zaczął na stałe pisać w „Gazecie Wyborczej”.
To były lata 70., 80., 90. i ostatnie. Więc można powiedzieć, że załapałem się na późny okres jego aktywności. Jak większość moich rówieśników całkiem straciłem młodego Ungera – podporę „Życia Warszawy” w latach 50. i 60. Ale dla dużej części naszego pokolenia polskich dziennikarzy Leopold Unger był międzygeneracyjnym wyzwaniem. Nie tylko dlatego, że stał się jednym z bardzo niewielu kolegów, którzy po emigracji w prasie francusko- („Le Soir”) i anglojęzycznej („IHT”) poradzili sobie nie gorzej niż w polskiej. I nie z tego powodu, że jako brukselczyk z paryskiej „Kultury” uczył nas myślenia o świecie. Nawet nie dlatego, że ciągnął się za nim ujmujący szarm trochę z wielkiego świata, a trochę ze świata minionego, do którego się w PRL tęskniło. Przede wszystkim dlatego, że miał to coś, co jest kwintesencją naszego zawodu. Był rozumnym sobą.
Kiedy się go czytało, miało się przekonanie, że za tekstem stoi nie tylko kompetencja warsztatowa i solidna, ugruntowana wiedza, po której autor się swobodnie porusza, ale też konkretny poważnie traktujący czytelnika człowiek. Czyli autor. Tego autora było się ciekawym. Nie dlatego, że dostarczał nam jakichś szczególnych informacji, ale dlatego, że umiał nadać im sens.
Nawet gdy parę razy zasadniczo się z Ungerem nie zgadzałem (na przykład w sprawie źródeł nowej fali antyamerykanizmu), zawsze byłem ciekaw, jak zbuduje swój wywód, by uzasadnić swoją tezę. Ale zwykle jednak miał rację. Zwłaszcza w sprawach polskich można się było wiele od niego nauczyć. Bo chociaż został z Polski dwa razy wypędzony (najpierw ze Lwowa do Bukaresztu przez wojnę, potem z Warszawy do Brukseli przez antysemityzm), to zawsze niemal obsesyjnie żył Polską i mam wrażenie, że na odległość często rozumiał ją lepiej niż my, mieszkający w Warszawie.