Archiwum Polityki

Wampir z „Press”

Nie będę udawał, że już mi na niczym nie zależy, że nie jestem łasy na pochwały, że nie lubię nagród i wyróżnień. Życie nauczyło mnie jednak pokory. W 2007 r., z okazji 50-lecia naszego pisma, ukazała się książka prof. Wiesława Władyki „POLITYKA i jej ludzie”. Na końcu książki znajduje się lista 30 dziennikarzy POLITYKI, którzy otrzymali jakże zasłużone i rozmaite nagrody: Nagroda im. Dariusza Fikusa, Nagroda Info Star, Nagroda w Konkursie Inspiracje Roku, liczne Nagrody Grand Press, Nagroda w konkursie „Tylko ryba nie bierze”, tytuły Dziennikarza Dwudziestolecia, Dziennikarza Roku przyznawane przez miesięcznik „Press”, Wielki Krzyż Zasługi Orderu Zasługi Republiki Federalnej Niemiec, II miejsce w rankingu Najbardziej Wpływowych Kobiet w Polsce, Nagroda Literacka NIKE, Superwiktor telewizyjny, a nawet nagroda za artykuł „Miłuj geja swego”.

Mojej skromnej osoby na tej liście nie ma, i to nie dlatego, żeby autor mnie przeoczył, nic bowiem nie ujdzie uwagi profesora, ale po prostu od lat nie zasłużyłem na żadną nagrodę ani wyróżnienie. Jak każdy człowiek myślę o swojej pracy, zastanawiam się od czasu do czasu, co zrobić, żeby zostać dobrym dziennikarzem i dochrapać się choćby jakiegoś wyróżnienia. Dochodzę do wniosku, że nie jestem ulubieńcem elit, które decydują o nagrodach, mogę liczyć tylko na czytelników – ci zaś nagród nie przyznają.

Aż tu nagle dowiedziałem się, że zająłem pierwsze miejsce w rankingu na najlepszego felietonistę, zorganizowanym przez miesięcznik „Press” wśród redaktorów naczelnych prasy polskiej. Wow! – pomyślałem (jeśli „Wow!” to jest myśl). Ucieszyłem się ogromnie, ponieważ byłem spragniony jakiejś choćby malutkiej premii, maciupeńkiego wyróżnienia, minimalnej nagrody, która by mnie zachęciła do pisania przez następnych 50 lat.

Wraz z wygraną spadły na mnie pierwsze zaszczyty: najpierw sesja fotograficzna (!), przed którą się wzbraniałem, ale – jak mnie poinformowano – zdjęcie na okładkę musi być zrobione w czasie sesji. Sesja przebiegła w bardzo miłej atmosferze. Organizatorzy mieli dla mnie przygotowany strój wampira, w tym całkiem gustowny komplet kłów. Kiedy zacząłem się wzbraniać, świetny fotografik Rafał Masłow westchnął tylko, że najlepiej pracowało się z Jerzym Urbanem, który jest tak wyluzowany, że pozował na stole do sekcji zwłok w prosektorium.

Następnym zaszczytem był wywiad dla pisma „Press”, na który zgodziłem się ochoczo, acz – jak się potem okazało – lekkomyślnie. Ja byłem cały w skowronkach, dumny, że wygrałem ranking, będę na okładce cenionego pisma branżowego, i w dodatku jeszcze wywiad! Spodziewałem się, że będziemy rozmawiali o felietonach, o Prusie, Słonimskim, Kisielewskim, Toeplitzu, o felietonach Bywalca, Pustelnika z Krakowskiego Przedmieścia, o tym, czy w dobie mediów elektronicznych i kryzysu prasy papierowej felieton ma jeszcze sens.

Tymczasem z redakcji „Press” przybył młody wampir (na ogół mówi się „młody wilczek”), który przedstawił się jako Grzegorz Kopacz. Słonimski? Kisiel? Urban? Hamilton? Pustelnik z Krakowskiego Przedmieścia? Dobosz? Słojewski? Felietony? Książki Jana Józefa Lipskiego o „Bywalskich” albo Piotra Stasińskiego o felietonistach – to wszystko nie interesowało go za grosz. Zamiast tego pokazał, że ma dwa kły. Jednym gryzł mnie dlatego, że jestem stary, a drugim – że jestem skompromitowany.

Zaczął od kwestii mojego wieku, z elegancją wampira drążył „potrzebę odmłodzenia redakcji” POLITYKI, taktownie sugerował, że „jestem przewrażliwiony na punkcie swojego wieku”, a nawet, że – w ramach odmłodzenia – chciałbym wcisnąć moją córkę na felietonistkę POLITYKI.

Zadowolony, że obnażył mnie jako pełnego kompleksów starca, pokazał drugi kieł: mało, że jestem stary, to jeszcze skompromitowany. „Co z tych czasów wspomina pan z największym wstydem?”, czy wiem, że jak się wpisze w Internecie „Passent”, to pojawia się „czołowy publicysta stanu wojennego”? Dlaczego irytują mnie pytania o przeszłość? Czy kac moralny mija? Czy wobec takiej przeszłości „...myślał Pan kiedyś o porzuceniu zawodu?”.

Tak wysysał moją krew przez dwie i pół godziny. W tekście przysłanym mi do autoryzacji, a dokładnie w moich odpowiedziach, poczyniłem dopiski i skróty, które nie dotyczyły 90 proc. tekstu (liczbę znaków łatwo odczytać w komputerze). Zmiany, które poczyniłem, okazały się na tyle szokujące dla pisma „Press”, że spotkaliśmy się ponownie w celu uzgodnienia wersji kompromisowej. W kilku miejscach ustąpiłem, bo wampir nalegał, a nawet postawiłem parafkę na wydruku, jaki miał ze sobą wampir. W pozostałych miejscach się nie dogadaliśmy. Na pożegnanie redaktor Kopacz zapowiedział, że może jeszcze do mnie zadzwonić redaktor naczelny „Press”. „Będę zaszczycony” – powiedziałem.

Zaszczytu jednak nie dostąpiłem, żadnego więcej kontaktu nie było. Wywiad ukazał się z dopiskiem: „Daniel Passent podczas tzw. autoryzacji wprowadził znaczące zmiany, które wypaczały treść i tok rozmowy. Dlatego publikujemy zapis wywiadu bez autoryzacji. Redakcja”.

Jak przystało na wampira – nawet nie pogratulował mi zwycięstwa w rankingu zorganizowanym przez jego pismo ani nie podziękował za wywiad. Nie wątpię, że gdyby był trzeźwy – na pewno zrobiłby jedno i drugie. Niestety, był upojony moją krwią.

Polityka 39.2011 (2826) z dnia 21.09.2011; Felietony; s. 110
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną