Krewny syryjskiego dyktatora i jeden z najbogatszych Syryjczyków Rami Makhluf ostrzegł, że reżim będzie walczył do końca. I rzeczywiście. W ostatni piątek, który jest tradycyjnie dniem największych protestów, mimo prezydenckiego zakazu używania broni palnej, od kul wojska i bezpieki zginęło co najmniej sześć osób. W ciągu dwumiesięcznych protestów ofiar jest już ponad 850. Władza pod wpływem zachodnich sankcji rzadziej strzela, częściej aresztuje. Więzienia pękają w szwach, więc na tymczasowe areszty zamienia się boiska. Prezydent Asad kijem (pacyfikacje) i marchewką (rozmowy z częścią opozycji, zapowiedzi reform) próbuje kupić czas potrzebny do rozprawienia się z demonstrantami. A Zachód woli nie zaostrzać retoryki w obawie, że następca Asada może dotychczas przewidywalną politykę syryjską zamienić w nieprzewidywalny reżim islamski. Rząd syryjski świetnie zdaje sobie sprawę z tego dylematu i przypomina, że klucz do spokoju na Bliskim Wschodzie leży w Damaszku.