Czas akcji – lata 70. XX w. Miejsce akcji – Szwajcaria, lodowiec Plain Morte, w pobliżu znanego miasteczka Crans. Ja się tam znalazłem na zaproszenie przyjaciół, Ewy i Jeana Bayard, którzy mieszkali w pobliżu. Na wysokości prawie 3 tys. m, w ogólnym gwarze rozmów narciarzy, szczęku nart, kijów i butów, mignęła mi przed oczyma charakterystyczna, ptasia twarz Jerzego Kosińskiego. Tę twarz znałem z okładek książek i z pamiętnego zdjęcia na okładce „New York Times Magazine”: JK z nagim torsem, w bryczesach i w butach do jazdy konnej, z pejczem czy uprzężą w ręku, na tle stajni. Poczłapałem więc za nim na nartach, wołając: „Mister Kosiński! Mister Kosiński!”. Ale Mister Kosiński w młodości, przed wyjazdem do USA (w 1957 r.), pracował jako instruktor narciarstwa, jeździł lepiej ode mnie, szybko zniknął mi z oczu, i całe szczęście, że zatrzymał się dla złapania oddechu oraz zrobienia zdjęcia. Robił piękne fotografie, kilka z nich wisiało niedawno na wystawie w Muzeum Narodowym.
W takich przyjemnych okolicznościach natury poznałem autora „Malowanego ptaka”, zakazanego wówczas u nas jako „pozycja antypolska”. Wkrótce dojechała do nas żona Jurka, Austriaczka o nazwisku Kiki von Fraunhoher, wysoka, zgrabna, niezastąpiona jako sekretarka, asystentka, maszynistka i anioł stróż. Zawsze miała przy sobie aparat fotograficzny i buteleczkę rumu, żeby Jurek mógł się napić Cuba libre. Z książki Janusza Głowackiego „Good night, Dżerzi” dowiedziałem się, jakoby w tej torebce miała także nosić buteleczkę rozcieńczonych barbituranów, a w ogóle to Jerzy nigdy nie miał z nią seksu. Być może.
Tak rozpoczęła się znajomość, która trwała do samobójczej śmierci pisarza w 1991 r. Była to najpierw znajomość narciarsko-wypoczynkowa. Spotykaliśmy się na stoku, od czasu do czasu Jurek zapraszał na lunch, podczas którego zamawiał sobie dodatkowo pokrojoną surową cebulę, którą dojadał, nie bacząc na otoczenie. Po nartach spotykaliśmy się czasami w jednej z licznych kawiarni, najchętniej U Gerbera, który miał świetne tarty, a także najwięcej gości: bogate, starsze panie w futrach, zmęczone wyprowadzaniem miniaturowych piesków i oglądaniem wystaw Rolexa i Coco Chanel, młode Włoszki z pobliskiego Mediolanu, których mężowie śmigali na nartach, podczas gdy one kołysały dzieci w wózkach, no i ciekawskich z Warszawy. Pewnego popołudnia spotkaliśmy się U Gerbera wraz z dziećmi w wieku przedszkolnym – Agnieszka Osiecka z Agatką, Ewa Bayard z Nataszą, Ewa Morel z synkiem, a także państwo Kosińscy. Od razu było widać, kto jest pisarzem – Agnieszka i Jurek skupili na sobie całą uwagę dzieci, opowiadali im niestworzone historie, urządzili prawdziwy teatrzyk. Bywało, że spotykaliśmy się i wieczorami (zapytajcie Wojciecha Pszoniaka, jakie ma wspomnienia z kolacji u Ewy Morel), a nawet w nocy. Wtedy szliśmy do dyskoteki Number One. Jurek był w takich sytuacjach dobrym kompanem – sączył Cuba libre, nie tańczył i… rachunek brał na siebie.
Moje nieporadne narciarstwo budziło jego politowanie. Uważał, że jeżdżę źle, ponieważ… mam zły sprzęt. Sam miał zawsze najnowsze modele butów, gogli, a także nart, na których wygrawerowane były inicjały JK. Wypożyczył dla mnie narty, co oczywiście w niczym nie poprawiło mojej jazdy. Pod koniec sezonu podarował mi swoje, które były tak długie, że od razu oddałem je najwyższemu z moich przyjaciół – Zdzisławowi Ambroziakowi – wybitnemu siatkarzowi i dziennikarzowi sportowemu.
Prawie 10 lat później – w 1987 r. – przeprowadziłem z Jurkiem wywiad dla POLITYKI, a w 1988 r. przyjechał do Polski. Cieszył się sukcesem „Malowanego ptaka”, który ukazał się po polsku z ponad 20-letnim opóźnieniem. Wraz ze znaną tłumaczką literatury anglosaskiej Anną Kołyszko był gościem mojego programu w TVP. Wydaliśmy dla niego kolację, a także wspólnie biesiadowaliśmy z Państwem KTT. Kiedy rok później otrzymałem propozycję pracy w USA, zwróciłem się o poradę do dwóch osób – Ireny Pipes i Jurka. Oboje radzili propozycję przyjąć, ale się targować, do czego nie byłem przyzwyczajony. Na miejscu, już w Stanach, zobaczyłem Jurka w akcji, na konferencji biznesmenów w Filadelfii. Miał status gwiazdy, wygłosił świetny keynote address, doskonale prezentował się w smokingu. Kiedy przeżywał trudne chwile, po demaskatorskim artykule w „Village Voice”, spotykaliśmy się w barze na 57 Ulicy, po przekątnej od jego domu, i dzielił się swoim rozgoryczeniem. Pokładał nadzieję w powieści „Samotnik z 69 Ulicy”, która okazała się niewypałem. Wiadomo było, że miał swoje drugie życie, że chodził do szpitali, by z galerii dla studentów obserwować przebieg operacji czy sekcji, że w nocy czytał ciężko chorym pacjentom i miał inne dziwactwa, o których nie opowiadał.
W każdym razie zapamiętałem Jurka jako niezwykle znanego pisarza i świetnego kolegę. Aż tu nagle przeczytałem książkę innego wybitnego pisarza, Janusza Głowackiego, „Good night, Dżerzi”, z której dowiedziałem się, że prawdziwy Dżerzi, nie ten pomnikowy, ale faktyczny, kłamał jak najęty, prawie nic po nim nie zostało, on nas wydymał, cały Holocaust przeżył z rodzicami pod gościnną ciepłą kołdrą polskich chłopów, pod którą państwo Lewinkopf dokazywali, spleceni w erotycznym uścisku nie bacząc na Hitlera, sam był blagierem, kłamcą, mitomanem, oszustem, plagiatorem, narkomanem, erotomanem, zboczeńcem, sadomasochistą, miał największą w Nowym Jorku kolekcję pejczy, nieskończenie długą erekcję osiągał za pomocą rozmaitych sztuczek, jego pierwsze książki o ZSRR (gdzie – jak się okazuje – nigdy nie był) wspierała CIA, a następne napisali tłumacze i redaktorzy, których zresztą oszukiwał na pieniądzach. Swoje żydowskie pochodzenie najpierw ukrywał, a potem dyskontował, kiedy zaś Ameryka kopnęła go w dupę, Polska mu robiła laskę na kolanach, dlatego z mety pokochał wszystko co polskie, włącznie z Jaruzelskim. Uff!
Zaraz pojawi się tłum ludzi, którzy się na ciebie rzucą z wrzaskiem, że znali go lepiej i że to w ogóle było nie tak – ostrzegali Głowackiego życzliwi. Ja do tego tłumu się nie zapisuję, skłonny jestem Dżanusowi wierzyć, gdyż to, co napisał o Dżerzim, potwierdza wcześniejsze pogłoski, oskarżenia, domysły. Czytałem jego książkę z mieszanymi uczuciami, ponieważ wszystkie wątpliwości rozstrzyga na niekorzyść oskarżonego. Na pytanie, czy tę książkę powinien napisać akurat Janusz Głowacki, odpowiadam NIE, bo sam ubiegał się o laur najwybitniejszego polskiego pisarza w USA i miał najgłębszy dekolt w naszym pokoleniu, ale i jak najbardziej TAK, bo nikt nie napisałby tego lepiej niż Dżanus.