Archiwum Polityki

Bicz satyry

W opowiastce Brechta o Panu K. czytamy, jak to praktykował on u ogrodnika. Przed jakimś świętem ogrodnik kazał mu przystrzyc drzewko wawrzynu. Tak, by stało się kulą. Pan K. strzygł niesforne gałązki przez wiele godzin. W końcu udało się, nadał im kształt kuli. Ogrodnik przyjrzał się gotowemu już dziełu i jęknął:

– Kulę mamy. Ale gdzie jest wawrzyn?

Przypomniała mi się ta historyjka: słyszymy przecież, że po czystkach i zwieraniu szeregów, zgodnym z parytetem – najpierw wyrzuca się kobiety, potem dla równowagi odchodzą mężczyźni – partia potężnieje, nareszcie ma świetną formę. I nikt nie zapyta, gdzie jest wawrzyn. Starczyło go, by ozdobić czoło prezesa gustownym wianuszkiem. Jedynie cynicy patrząc na wyniki samorządowych wyborów, zadają pytanie z odpowiedzią:

– Dlaczego wieczór wyborczy Jarosław Kaczyński spędził w Radomiu?

– W dzieciństwie usłyszał, że cała władza – Radom!

Żeby skończyć z tematem o dużym ładunku emocji, uporczywie obecnym w mediach, znowu odwołam się do opowiastki, tym razem zza kulis teatru. Wiadomo, że dla aktora to najgorszy dramat, kiedy musi zejść ze sceny w drugim akcie sztuki mającej trzy akty. Tłumaczy to wysiłki organizacyjne pogonionych i odsuniętych, by powołać do życia polityczny sierociniec. Przepraszam, wolę szepnąć o tym mową wiązaną, bo w zamyśle wielkie wydarzenie zasługuje jedynie na fraszkę:

Jak to się skończy? O to mniejsza.

Ten PiS na bis jest niedzisiejszy.

Mówicie: POLSKA NAJWAŻNIEJSZA –

Niedawno prezes był ważniejszy.

Fraszki, dowcipy, aluzyjne opowiastki to regiony satyry. Przezornie dziś omijane. Obowiązuje niekończąca się żałoba, ponurość będąca źródłem nowych konfliktów, nawoływanie do przepraszania za jakieś słowa i sformułowania sprzed lat i miesięcy. Tak jakby ostrość wypowiedzi nie była tradycją demokracji. U nas uznano to za język nienawiści, co jest świadomą manipulacją, bowiem nie języka nienawiści obawiają się atakowani, lecz języka ironii, sprowadzającego ich do parteru. Znał reguły gry w ośmieszanie rywala francuski parlamentarzysta wygłaszający na jego cześć laudację: – Bóg wyposażył go w wielki talent, a on, proszę, robi wszystko, żeby mu to wybaczono…

Zwolennicy celebry i obrzędów, słów z testamentarnych zapisów, woleli zapomnieć o tym, że w najczarniejszych dniach naszej historii nie patos i szloch ratowały przed załamaniem i utratą wiary w przyszłość, ale oswajanie codzienności lepszym czy gorszym żartem, refrenem kupletów, karykaturą maźniętą na murze. Wspominam o tym, bo pierwszy raz od niepamiętnych czasów satyrycy, jako komentatorzy rzeczywistości, przestali się liczyć. Zamilkli bądź przekwalifikowali się na biesiadnych humorystów, dobierających tematy tak, żeby nie wywołać reakcji obronnej polityków, hierarchów, nadzorców cudzej moralności. Na placu zostali jedynie rysownicy. Na szczęście mamy ich kilku z pomysłami i wyobraźnią.

Dlaczego satyrycy ustąpili miejsca publicystom? Zaczęło się to po przełomie 1989 r. Znani autorzy, lubiani przez publiczność kabareciarze wypowiedzieli się przeciwko żartom „z naszych batalionów idących do ataku”. Potknięcia, słabości, niefortunne odzywki rodem z umysłowej prowincji nowych sterników miały być przemilczane. Bicz satyry winien chłostać wyłącznie upadłe wielkości. Do tego doszło, że popularny balladzista zwierzył się, że na widok premiera z nowego rozdania – osiwiał ze szczęścia.

Jego koledzy nie osiwieli. Nie kazali szanować farby swoich włosów, ale stali się odtąd elementami dekoracji III RP, członkami komitetów honorowych, wspomagaczami kampanii wyborczych, ba, nawet sami kandydowali do najwyższych urzędów. Jako swoi, oddani, najwierniejsi z wiernych.

Jeden z powodów rezygnacji z satyry, przekwalifikowania się na hecarzy i zabawiaczy: podział na MY i ONI przestał być wyraźny. Należało więc dokonać wyboru, opowiedzieć się po konkretnej stronie. Tracąc tych słuchaczy, czytelników i widzów, którzy mieli już innych faworytów. Sprawdziła się diagnoza Leca: „Bóg drwi z satyryka”. Rzeczywiście, zadrwił. Wolność okazała się równie ograniczająca jak kaganiec ideolo obowiązujący w minionym ustroju. Wtedy władza wskazywała wrogów, awansowała żarty do rangi oręża w walce.

Okazji do śmiechu jest coraz mniej. Za to okazji do płaczu i egzorcystów wciąż przybywa. Nawet postawiony w polu plagiat pomnika z Rio (tyle że jeszcze większy) sprawia, że z oczu dowiezionych pielgrzymów płyną łzy. Łzami skropiono także szykany, jakie spotkały przemarsz narodowców. Kto to widział, żeby wygwizdać pogrobowców Dmowskiego i Piaseckiego, pozwalać na szyderstwa i kpiny z prawdziwych Polaków. Dobrze chociaż, że chroniąca tę przyszłość narodu policja przetrzepała skórę gejom, którzy widocznie zapomnieli, gdzie żyją.

Odwrót od klimatu żartu, rezygnacja z satyrycznych uogólnień, ironicznych wypadów – wszystko to sprawiło, że zakwestionowano dotychczasowe hierarchie. Mrożek nie jest już wybitnym dramaturgiem, lecz autorem piszącym okrągłymi zdaniami, co uniemożliwia twórcze odczytanie jego sztuk. W dodatku Mrożek sili się na dowcipy, a to przecież jest tandeciarstwem, graniem pod publiczkę. W opublikowanym tomie „Dzienników” sam się odsłonił i przekreślił. Wsłuchuję się w te głosy i nie dziwię się, że taki los spotkał mistrza gatunku. Nie komponuje się z przysiadaniem na nagrobkach, cierpiętnictwem, hektolitrami łez.

„Polacy przypominają zmokłe kury przytulone do siebie na grzędzie, podczas kiedy przed kurnikiem sroży się czas i historia” – tak, to Mrożek pozwalający sobie stanowczo za wiele. Zmokłe kury? Przecież my to orły, sokoły i cokoły przyszłych pomników.

Polityka 49.2010 (2785) z dnia 04.12.2010; Felietony; s. 112
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną