Ale Jarosław Kaczyński nie chce takiego zwycięstwa. On chce triumfu totalnego, na swój sposób szczerego. Zamierza wygrać w towarzystwie Błaszczaka, Ziobry, Kurskiego, Brudzińskiego, Kuchcińskiego, Macierewicza i Kempy. Tylko takie zwycięstwo, wespół z tymi właśnie, a nie innymi ludźmi, jest w stanie upokorzyć Platformę w wystarczającym stopniu. Jedynie wówczas jasność pokonująca ciemność będzie wystarczająco jasna. Wygrana z twarzami Kluzik, Jakubiak, Poncyljusza, Ołdakowskiego czy Kowala to nie to samo, nie dałaby pożądanej satysfakcji. Byłaby nieprawdziwa, socjotechniczna, zbyt wpisana w znienawidzony system. Pokonanie Platformy musi być spektakularne, z pozycji krucjaty moralnej wyprowadzonej spod smoleńskich lasów i wzgórza Wawelu. To powinno naprawdę zaboleć Tuska, trafić go w splot słoneczny.
Łagodniejszy wizerunek, proponowany przez pisowskich liberałów, spowodowałby, że wojna Polaków z polskimi sowietami (określenie z „Gazety Polskiej”) straciłaby swój monumentalny wymiar, zamieniłaby się w spory o VAT i budżet, obniżyła patriotyczną gorączkę, a prezesa PiS sprowadziłaby do roli starszego pana, który z latami się uspokoił. Kaczyński nie chce takiego oblicza. Pokonanie Tuska ma mieć ciężar zwycięstwa dobra nad złem. A nawet jeśli będzie klęska, to ma przejść do legendy i ludowych podań, tak jak piękne, nieudane powstania. Obie posłanki nie udźwignęły tego formatu. Dlatego musiały odejść.