Archiwum Polityki

Zmory jesiennej pory

W październiku i listopadzie częściej zapadamy nie tylko na przeziębienie i grypę, nasilają się też objawy wielu innych dolegliwości. Jak o siebie zadbać, żeby się nie dać?

Astma, choroba kojarzona z uczuleniami na wiosenne pylenie roślin, może dać o sobie znać również o tej porze roku. Wiedzą o tym niektórzy lekarze, ale nie mają tej świadomości pacjenci. Szkoda, bo poniekąd sami odpowiadają za jesienne zaostrzenie jej objawów. Wakacje spędzili z dala od domu, była sielanka i odpoczynek. – Także od leków – kwituje prof. Jerzy Kruszewski, konsultant krajowy w dziedzinie alergologii. – Tymczasem kuracji astmy nie można przerywać, gdy chory nie odczuwa dolegliwości. Leki przeciwzapalne powinny być przyjmowane regularnie, bo w przeciwnym razie objawy wracają.

I z tym mamy właśnie do czynienia teraz. Pierwsze tygodnie roku szkolnego i akademickiego upływają wielu astmatykom na wizytach u lekarzy, bo po okresie względnego spokoju pojawiają się nasilone ataki duszności. – Nadal większość osób kojarzy astmę wyłącznie ze zwężeniem oskrzeli i zapomina, że toczy się ona w niewidoczny sposób pod nabłonkiem dróg oddechowych – mówi prof. Kruszewski. Jeśli przez kilka tygodni chory oddycha bez żadnych problemów, nie widzi powodu, by regularnie korzystać z inhalatora, przez który zalecono mu przyjmowanie przeciwzapalnego leku sterydowego. Tylko co trzeci pacjent z astmą skrupulatnie wypełnia te zalecenia, reszta modyfikuje je na własną rękę lub po prostu odstawia leki.

Moc płuc wzmóc

Opisana sytuacja dotyczy zwłaszcza dzieci, które wakacje spędzają z dala od domu, pod opieką dorosłych nie zdających sobie sprawy, na czym polega właściwa kontrola astmy. Wychowawcy kolonijni nie nadzorują podopiecznych, czy przyjęli odpowiednią dawkę leku, a dziadkowie – skłonni przychylić wnukom nieba – dobrodusznie zwalniają ich z tego obowiązku („po co dziecko faszerować chemią, jeśli się nie dusi?”). Tymczasem obserwacje nie tylko polskich alergologów pokazują, że dzieci wymagające jesienią hospitalizacji z powodu nasilenia duszności nie przestrzegały w ostatnim czasie rygorów terapii. Dokładne analizy przeprowadzili Kanadyjczycy – sprzedaż wziewnych przeciwzapalnych glikokortykosteroidów w sierpniu była najmniejsza w całym roku, a ocena tzw. samokontroli (czyli obowiązku odnotowywania w zeszycie codziennie przyjmowanych dawek leku) ujawniła jaskrawe lekceważenie zaleceń.

Przyczyny jesiennej epidemii astmy nie wynikają jednak tylko z wygodnictwa pacjentów. Nieprzestrzeganie zaleceń lekarskich – odnoszących się do regularnego przyjmowania leków, których zadaniem jest utrzymywanie oskrzeli bez cech zapalenia, czyli obrzęku i gromadzącej się wydzieliny – musi skutkować pogorszeniem przebiegu choroby. Ale powakacyjny powrót do nauki i pracy okupiony bywa stresem i odbywa się w jesiennej aurze, która wystawia nasze drogi oddechowe na atak wielu zarazków, głównie wirusów, krążących w powietrzu. Dodatkowo chory ma kontakt z alergenami obecnymi w kurzu i pleśniach w szkołach, przedszkolach, salach sportowych. Trudno się dziwić, że dolegliwości wracają: kaszel ze świszczącym oddechem, szybsze zmęczenie po wysiłku fizycznym, nocne wybudzenia z powodu duszności.

Czy jest na to jakaś rada? – Aby zapobiec kolejnemu atakowi astmy, który może nastąpić bez ostrzeżenia, lepiej zgłosić się do lekarza i zmodyfikować leczenie natychmiast, gdy tylko poczujemy pierwsze sygnały pogorszenia samopoczucia – radzi prof. Jerzy Kruszewski. Takim sygnałem może być też zwiększona zachorowalność na infekcje w najbliższym otoczeniu lub banalne przeziębienie, które u chorych na astmę w każdym wieku bywa dużym obciążeniem dla płuc. Rynowirusy (z gr. rhis oznacza nos) i tzw. wirusy oddechowe to w 90 proc. sprawcy jesiennych katarów, bólów gardła, zapaleń oskrzeli. Trudno znaleźć kogoś, kto oparłby im się przez całe swoje życie, ale zwłaszcza dzieci chore na astmę oraz dorośli z nawracającymi chorobami dróg oddechowych (np. przewlekłym zwężeniem oskrzelików zwanym fachowo obturacyjną chorobą płuc, w skrócie POChP) powinni mieć się na baczności. Pod wpływem rynowirusów dochodzi u nich do zaostrzenia podstawowej choroby i zdecydowanie gorzej reagują na leczenie.

Wraz z nadejściem jesieni przybywa pacjentów z problemami oddechowymi, bo oskrzela i płuca są wyjątkowo podatne na zarazki przenoszone drogą kropelkową – mówi dr Piotr Dąbrowiecki z Wojskowego Instytutu Medycznego w Warszawie, prezes Polskiej Federacji Stowarzyszeń Chorych na Astmę, Alergię i POChP. Także dla chorych na POChP (a jest ich w Polsce ponad 2 mln) jesień to czas wyjątkowo trudny, bo banalne przeziębienie może oznaczać nie tylko pogorszenie samopoczucia, ale dużo poważniejsze konsekwencje. – Oskrzela chorego na POChP po każdej infekcji nie wracają już do poprzedniego stanu, lecz zwężają się jeszcze bardziej – ostrzega dr Dąbrowiecki. – Niestety wielu potencjalnych pacjentów nawet nie wie, że jest w zagrożonej grupie, bo uważa się za zdrowych mimo postępującej skrycie choroby.

Obturacyjna choroba płuc – którą dotknięci są niemal wszyscy palacze papierosów – rozwija się podstępnie. Jej główny objaw, czyli kaszel i utrata tchu podczas wysiłku, pojawia się zazwyczaj dopiero w zaawansowanym stadium. Kiedy zwężenie drobnych oskrzelików jest jeszcze niewielkie, dolegliwości są skąpe i właściwie nieuchwytne. Ale choroba już się tli, pojemność płuc będzie się systematycznie zmniejszać. Niektórzy dopiero gdy poczują zadyszkę przy wchodzeniu po schodach, zaczną się badać i szukać pomocy. Większość uzna jednak ten objaw za oznakę starzenia, przejściowe kłopoty z sercem lub zwykłą konsekwencję palenia tytoniu (z tego też powodu nikogo nie zaniepokoi kaszel, uważany przez palaczy za symptom „oczyszczania” płuc). Do lekarza pójdą dopiero wtedy, kiedy duszność zacznie im utrudniać wykonywanie najprostszych czynności. Ale wtedy sprawność płuc będzie już bezpowrotnie utracona co najmniej w połowie.

Aby zapobiec tak dużemu zaawansowaniu choroby, warto skontrolować przepływ powietrza przez oskrzela wcześniej, bo badanie – zwane spirometrią (z grec. spiro oznacza oddychanie, metria – pomiar) – nie jest skomplikowane. Wystarczy wykonać kilka głębokich oddechów i po przyłożeniu ustnika jak najszybciej wydmuchać cały zapas powietrza. – Zaledwie 30 proc. osób wymagających spirometrii udało się do tej pory przebadać – ocenia dr Piotr Dąbrowiecki – i trzeba dodać, że ten fatalny wynik dotyczy nie tylko Polski, ale całej Europy.

Pewnie dlatego European Respiratory Society, a także polskie stowarzyszenia medyczne zaangażowane w leczenie chorób układu oddechowego organizują obchody pierwszego Światowego Dnia Spirometrii. W czwartek 14 października w specjalistycznych poradniach pulmonologicznych i alergologicznych będzie można wykonać badanie spirometryczne za darmo. Szkoda, że na co dzień mało kto angażuje się w taką profilaktykę, a aparaty do spirometrii nie należą do obowiązkowego wyposażenia gabinetów lekarzy rodzinnych. A przecież duszność to jedna z najczęstszych dolegliwości, z jakimi pacjenci zgłaszają się po pomoc, a jej przyczyn może być wiele (poza przewlekłymi chorobami układu oddechowego: zwykłe przeziębienie, grypa, choroby serca, stres, depresja). – Spirometria jest jedynym badaniem, które pozwala ustalić przyczynę duszności – podkreśla dr Dąbrowiecki. – Jeśli przychodni nie stać na zainwestowanie w aparat 5 tys. zł, wystarczy mieć w gabinecie prosty przepływomierz za 300 zł, by móc ocenić, czy pacjent ma zwężone chorobowo oskrzela. Na pogłębioną diagnostykę przyjdzie czas później.

Udręka zatkanego nosa

Jeśli wczytać się w najnowsze opracowane w Polsce zasady leczenia zakażeń układu oddechowego (dostępne na stronie: www.antybiotyki.edu.pl), widać wyraźnie, co jest prawdziwą zmorą – nie bakterie, lecz wirusy, na które wciąż nie działa żadna farmakologiczna amunicja znajdująca się w powszechnym użyciu. Wystarczy wziąć za przykład grypę. Specyfiki takie jak Relenza lub Tamiflu (które podczas ubiegłorocznego sezonu grypowego zrobiły medialną karierę) stosowane są albo w bardzo ciężkich stadiach, wyłącznie u osób leczonych w szpitalach, albo szybko stają się nieefektywne, bo zarazki potrafią się na nie błyskawicznie uodpornić. Podobny problem mamy zresztą z antybiotykami, które niepotrzebnie zastosowane w przypadkach kaszlu, łagodnego bólu gardła lub kataru (kiedy nie bakterie, a wirusy są powodem infekcji) bardziej szkodzą, niż leczą. Po prostu drobnoustroje, obcując w organizmie z niewłaściwie zastosowanymi antybiotykami, niczym wojskowy wywiad rozpracowują ich działanie i przy kolejnej infekcji wiedzą już, jak się przed nimi bronić.

Jak zatem skutecznie leczyć przeziębienia lub katar? To pytanie do laryngologów, których gabinety przeżywają teraz prawdziwe oblężenie – i to nie tylko z uwagi na wszędobylskie rynowirusy, ale również ze względu na początek sezonu grzewczego. – Suche oraz zbyt ciepłe powietrze w mieszkaniach i biurach bardzo niekorzystnie wpływa na błonę śluzową nosa i zatok – mówi dr Iwona Gwizdalska, laryngolog z Instytutu Fizjologii i Patologii Słuchu, gdzie od kilku lat leczeni są również pacjenci z problemami zatokowymi. Naszym nosom służy najlepiej temperatura 18–20 st. C i umiarkowane nawilżenie powietrza. Włączone kaloryfery i klimatyzatory takich warunków nie zapewniają.

Niestety, wiele osób nękanych katarem kompletnie ignoruje fakt, że ich choroba nie ogranicza się jedynie do nosa, lecz obejmuje również zatoki (puste przestrzenie pełniące w czaszce rolę naturalnego rezonatora głosu i magazynu powietrza). Wyściela je śluzówka, która gdy mamy katar, stanowi główne źródło nieszczęścia – pod wpływem stanu zapalnego powiększa się i produkuje nadmierną ilość śluzu. Ujścia zatok są zablokowane, w związku z czym wydzielina gromadzi się, zaczyna uciskać zakończenia nerwowe (stąd ból pod oczami lub u nasady nosa), a nade wszystko jest doskonałą pożywką dla bakterii. – Aby temu zapobiec, od samego początku infekcji trzeba dbać, by wydzielina nie zalegała w zatokach – mówi dr Gwizdalska.

Zaczynamy od kropli obkurczających błonę śluzową, leków poszerzających ujścia zatok (doraźnie działające preparaty np. z ksylometazoliną, efedryną, epinefryną dostępne są bez recepty) i rozrzedzających wydzielinę (np. z ambroksolem lub acetylocysteiną). Polecanym zabiegiem higienicznym jest też kilkakrotne przepłukiwanie nosa solą fizjologiczną (nalej trochę płynu na dłoń, wciągnij najpierw jedną, potem drugą dziurką do nosa, a kiedy roztwór soli spłynie do gardła wypluj do umywalki). – Sposób leczenia kataru zależy od tego, jak długo trwa – dodaje dr Gwizdalska. Jeśli w ciągu 8–10 dni nie uda nam się go wyleczyć, od antybiotyku nie będzie już odwrotu. – Standardem w ostatnim czasie stało się podawanie sterydowych kropli do nosa, ponieważ w odróżnieniu od innych preparatów działających jedynie objawowo, one rzeczywiście leczą stan zapalny.

Nie wszyscy akceptują taką metodę leczenia. Pacjenci – podobnie jak w kuracji astmy – boją się glikokortykosteroidów, bo niesłusznie utożsamiają je ze środkami dopingowymi, które przyspieszają budowę mięśni, a przy okazji niszczą zdrowie. Ale w tym wypadku sterydy podawane są miejscowo w kroplach, w zupełnie innych dawkach – i choć mogą dawać niewielkie skutki uboczne (krwawienia z nosa), to stosowane zgodnie z zaleceniem lekarza są bezpieczne.

Aura meteoropatów

Zbyt suche powietrze nie służy zatokom, a jesienna wilgoć wzmaga dolegliwości stawowe. Deszczowa pogoda fatalnie wpływa na samopoczucie osób dotkniętych reumatyzmem. I choć nie ma większego podobieństwa między setką chorób mogących zaatakować nasz układ ruchu (które obiegowo nazywamy reumatyzmem), to objawy wielu z nich nasilają się właśnie pod wpływem wiatru, chłodu i słoty. – Skarżą się na nie zwłaszcza pacjenci ze zmianami zwyrodnieniowymi stawów – mówi prof. Eugeniusz J. Kucharz, kierownik Kliniki Chorób Wewnętrznych i Reumatologii Śląskiego Uniwersytetu Medycznego. Profesor potwierdza, że jesienna aura potęguje dolegliwości pacjentów, ale czym to jest spowodowane – trudno powiedzieć. – Może to kwestia psychiki – zastanawiał się mój rozmówca. – Mnie też się rano gorzej wstaje, gdy za oknem ciemno i pada deszcz.

Właśnie poranna sztywność w stawach dokucza pacjentom o tej porze roku najbardziej. Naukowcy dopiero jednak próbują ustalić, skąd bierze się obniżony próg wrażliwości, kiedy na dworze wilgoć i chłód. – Jeden z tropów wskazuje na zmieniające się, w zależności od wahań ciśnienia, stężenie zawartych w stawach glikozaminoglikanów – sugeruje prof. Kucharz.

Podobny kłopot mają gastrolodzy. Odkąd za przyczynę choroby wrzodowej uznano zakażenie bakterią Helicobacter pylori, nie ma uzasadnienia pogląd, aby bóle w przewodzie pokarmowym mogła nasilać jesień lub wiosna. A właśnie w tych dwóch porach roku pacjenci najczęściej skarżą się na dolegliwości – ich sezonowość nadal pozostaje niewyjaśnioną zagadką.

Czasem potrzebny jest przypadek lub wyjątkowy zmysł obserwacji, by połączyć występowanie pewnych zjawisk atmosferycznych z natężeniem niektórych objawów. Może się tym pochwalić dr Andrzej Głuszak z oddziału kardiologii Szpitala Miejskiego w Świdniku, który zwrócił uwagę na fakt, że tylko w pewne dni zgłaszają się na oddział osoby z migotaniem przedsionków (rodzaj najczęstszej arytmii w pracy serca). – W zależności od pogody mieliśmy po kilka przypadków tej choroby lub nie było ich wcale – opowiada. Zaintrygowany, dlaczego tak się dzieje, nawiązał współpracę z meteorologami z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie i po czterech latach obserwacji blisko 1500 pacjentów oraz dzięki analizie map frontów atmosferycznych udało się znaleźć wyjaśnienie.

Winny jest chłodny niż – orzekli Krzysztof Siwek i Andrzej Gluza z Pracowni Monitoringu Meteorologicznego po ocenie rozmaitych parametrów meteorologicznych: zmian temperatury, ciśnienia, stopnia zachmurzenia, prędkości wiatru itd. Zauważoną korelację między migotaniem przedsionków a przechodzeniem zimnego frontu atmosferycznego wymieniona dwójka naukowców uzasadnia jego większą gwałtownością w porównaniu z wyżowym frontem ciepłym. Dochodzi wówczas do powstawania silniejszych ładunków elektrycznych w chmurach i większego zjonizowania powietrza, a to z kolei przyczynia się do powstania fali elektromagnetycznej mogącej wywołać zaburzenia w sercu. – Te fale, wpływając na dynamikę potencjałów elektrycznych serca, działają jak mechanizm spustowy – wyjaśnia dr Głuszak. Jego badania wymagają dalszej weryfikacji, by móc odnieść je nie tylko do mieszkańców Świdnika i okolic Lublina, ale całej populacji chorych w Polsce, a może i na świecie.

Pożegnanie ze słońcem

Jesienny niedobór słońca może mieć wpływ na depresję, ale też zaostrzenie niektórych chorób dermatologicznych.

Nawet najpoważniejsze pismo medyczne na świecie „The New England Journal of Medicine” poświęca uwagę temu zagadnieniu – mówi prof. Sławomir Majewski z Kliniki Dermatologii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, prezentując wydruk artykułu opublikowanego przez Włochów z uniwersytetów w Bergamo i Genui na temat łojotokowego zapalenia skóry. Trądzik, łupież, wypadanie włosów, będące pochodną łojotoku, który nasila się jesienią, mogą boleśnie uprzykrzyć życie.

Zaostrzenie trądziku po lecie spędzonym w gorącym klimacie zyskało nawet wśród dermatologów nazwę Acne Mallorca (trądzik Majorki). Słońce w pierwszych dniach wakacji miało zbawienny wpływ na stan skóry, ale kiedy opalenizna pogrubiła naskórek, a wysoka temperatura nagromadziła pod nim łój i pot – zaczęły powstawać cysty podskórne, z których trzeba teraz usuwać nagromadzoną wydzielinę.

A dlaczego jesienią częściej wypadają włosy? Dr Marcin Ambroziak za głównego winowajcę uważa hormony: – We wrześniu i październiku zaobserwowano u mężczyzn zwiększoną produkcję testosteronu, a to może oznaczać przyspieszenie utraty owłosienia.

Wypadanie włosów potęgują także infekcje skóry, niektóre leki, a nawet wieloletnie związywanie ich w koński ogon. Warto też zauważyć, że odchodzi do lamusa pogląd, iż inaczej łysieją mężczyźni (na skroniach i czubku głowy), a inaczej kobiety (rozlane przerzedzenie włosów). Ostatnie badania wskazują na niemal identyczny odsetek łysienia typu męskiego u kobiet, a różnica polega na tym, że panie po prostu szybciej niż panowie szukają pomocy. – Leczenie niemal zawsze zapobiega pogarszaniu się stanu włosów – zachęca dr Ambroziak. – Początkowo, gdy nie wiemy, jaki typ łysienia wystąpił, można zacząć od preparatów miejscowych zawierających aminexil lub minoxidil. Przy łysieniu typu męskiego należy rozważyć leczenie doustnym finasterydem.

Minoxidil i aminexil rozszerzają naczynia krwionośne poprawiając ukrwienie mieszków włosowych oraz mocniej przytwierdzają korzeń włosa w skórze głowy i odbudowują jego łodygę. Finasteryd – reguluje przemianę testosteronu.

Choć wypadanie włosów towarzyszy łojotokowemu zapaleniu skóry, zdecydowanie częstszym objawem tej choroby bywa łupież i rumień na twarzy. – Zaczerwienienie można zamaskować, ale dużo gorzej poradzić sobie z łupieżem. Chorzy są speszeni, gdy widać go we włosach lub na ubraniu – mówi prof. Sławomir Majewski. Wydawałoby się, że ten przykry defekt skóry uwarunkowany jest jej nadmiernym wysuszeniem. Tak jest jednak tylko w przypadku tzw. suchej postaci łupieżu, dużo rzadziej występującej niż tłusta, łojotokowa. Na tym nie koniec fałszywych poglądów. – To nie jest choroba zakaźna, którą można przenieść przez grzebień – uspokaja prof. Majewski. – Jej przyczyną są zaburzenia funkcji bariery skórnej, które mogą być związane z osłabioną odpornością. Zasadniczy powód to nadmierne namnażanie drożdżaka Mallasezia.

Wszyscy mamy ten drobnoustrój na skórze głowy. Nie jest niebezpieczny, dopóki nie ma go zbyt wiele. Komórki grzyba mają enzym – lipazę, która rozcina związki tłuszczowe na mniejsze cząsteczki. Powstają w ten sposób tzw. wolne kwasy tłuszczowe, które w nadmiarze drażnią skórę i wywołują stan zapalny: zaczerwienienie, świąt, łuszczenie. Tak dzieje się właśnie przy spadku odporności lub podczas kuracji antybiotykowej, gdy dochodzi do mnożenia się grzyba, który wypełnia niszę pozostawioną przez wybite bakterie. Można drożdżaka likwidować za pomocą szamponów przeciwłupieżowych (działają także na drożdżaki Pityrosporum ovale), ale uszkodzona bariera lipidowa na skórze głowy uwrażliwia ją na działanie środków chemicznych. Wytwarza się błędne koło. – Aby szampon przeciwłupieżowy przyniósł efekt, trzeba go najpierw stosować codziennie przez 10–14 dni, a potem raz w tygodniu – radzi prof. Majewski. – Potrzeba czasu, by skóra mogła odbudować barierę lipidową. Niestety pacjenci nie są dość wytrwali. Stąd częste nawroty łupieżu.

Według najnowszej koncepcji leczenia choremu dodatkowo zaleca się kurację doustną probiotykiem Lactobacillus Casei ST–11, który wzmacnia naturalną ochronę skóry. Taka terapia też wymaga czasu, bo trzeba przyjmować kapsułkę specyfiku przez 8 tygodni, ale jak zapewniają lekarze, nawroty tłustego łupieżu zdarzają się dużo rzadziej.

Obrona konieczna

Wykorzystywanie probiotyków jako sprzymierzeńców naszej odporności ma historię już ponadstuletnią, zapoczątkowaną przez ukraińskiego badacza Ilję Miecznikowa, któremu praca w paryskim Instytucie Pasteura na przełomie XIX i XX w. przyniosła nieprzemijającą sławę (okraszoną w 1908 r. Nagrodą Nobla w uznaniu dla badań nad odpornością). Przywołując zwyczaje jedzeniowe stulatków, których widywał w swojej ojczyźnie, Miecznikow stał się orędownikiem bakterii kwasu mlekowego Lactobacillus, przyczyniając się do wyjaśnienia roli naturalnej flory bakteryjnej jelit oraz do rozwoju przemysłu mleczarskiego i wyrobów jogurtu. Dziś najlepiej udokumentowane jest wykorzystanie probiotyków w skracaniu biegunek u dzieci, ale ich dobroczynny wpływ na układ immunologiczny nie przestaje intrygować badaczy. Hipotezę o uodparniającym działaniu bakterii probiotycznych zweryfikować jednak trudno, bo nie da się w prosty sposób zmierzyć naszej odporności. Nie da się też w prosty sposób jej podnieść, gdyż sprawność naszego układu immunologicznego to nie poprzeczka, którą można zawiesić na odpowiedniej wysokości. To raczej parametr wskazujący na ogólny stan zdrowia i kondycję organizmu, a więc wypadkowa wielu czynników: stylu życia, diety, stosowanych leków, a także pewnej wrodzonej skłonności do rozmaitych chorób.

Oczywiście jeśli chcemy skutecznie oprzeć się narastającej fali jesiennego osłabienia, cała nadzieja w odporności. Bez niej nie poradzilibyśmy sobie z atakiem wirusów i innych zarazków, które po wtargnięciu do organizmu pobudzają układ immunologiczny do wytwarzania przeciwciał. Przeciwciała łączą się z antygenami obecnymi na powierzchni zarazków i osłabiają je na tyle, że ich rozpad lub unicestwienie przez tzw. komórki żerne pozostaje tylko kwestią czasu.

Niestety, choć natura wymyśliła tak genialny sposób obrony organizmu, często zdarza się, że bakterie mnożą się szybciej niż wytwarzane są przeciwciała. I wtedy zaczynamy chorować. Im silniejszy układ odporności, tym szybciej potrafi wysłać na wojnę z drobnoustrojami komórki obronne. Dlatego warto je wzmacniać witaminami i mikroelementami, a przynosi to pożądany skutek zwłaszcza wtedy, gdy w murze chroniącym nas przed zarazkami są rzeczywiście wyrwy i przecieki. Najlepiej uszczelnić je wtedy witaminą C. A także cynkiem i selenem – pierwiastkami, które zwiększają poziom wytwarzanych przeciwciał i aktywność białych krwinek, a także chronią komórki układu immunologicznego przed uszkodzeniem.

Paweł Walewski
rysunki Piotr Socha

Polityka 42.2010 (2778) z dnia 16.10.2010; Poradnik; s. 76
Reklama
Reklama